By Your Side Cz.11 Cordian


Przysięga na paluszek

Szedłem z kolegami na boisko do kosza, na którym spędzaliśmy praktycznie większość wolnego czasu. Mogłem określić swoje lata młodości jako przyjemne. Większość czasu spędzałem na zabawie czy grze. Nie miałem większych zmartwień; nie zaniedbywałem swoich obowiązków poprzez rozrywkę. W domu zawsze czekała na mnie mama i dobre jedzenie. Wielu miało gorzej ode mnie, więc czułem przeświadczenie, że nie mam prawa narzekać. W pobliżu mieszkał pewien chłopak, który pozornie wyglądał dobrze, ale mama opowiadała mi, że sąsiedzi skarżą się na krzyki w jego domu. Martwiłem się. Gdy go spotykałem, uśmiech nie schodził z jego twarzy. Nigdy nie powiedział złego słowa na rodzinę, choć niejednokrotnie podejmowałem temat. Nikogo nie można zmusić do mówienia, mogłem tylko wspierać go poprzez wspólną zabawę.

Był  ode mnie młodszy i to całkiem sporo, bo aż pięć lat. Początkowo znajomi mieli z tego niezły ubaw; zadaję się z dzieciakiem. Mi to powiewało, ponieważ charakterem bił większość z nich na głowę. Przebywanie z nim nigdy nie było męczące ani sztuczne. To było najważniejsze.

Niestety pewnego dnia zniknął. Wiedziałem, że wciąż mieszka w tym samym miejscu, ponieważ ciągle podpytywałem o to rodziców, a czasem okolicznych sąsiadów. On po prostu przestał spędzać czas na zabawie, tak mi mówiono. Ile było w tym prawdy?

Byłem trochę smutny, gdy straciłem przyjaciela. Starałem się zakryć swoje troski przed każdym, aż kłamstwo nie stało się prawdą. Czas płynął, a ja nie mogłem stać w miejscu tylko ze względu na kogoś, kto przestał się pojawiać na dzielnicy. Idiotyczne.

Skończywszy grać, zaczęliśmy planować kolejny przystanek. Na zegarku już wisiała szesnasta, ale był piątek, a ja miałem wyjątkową ochotę poszlajać się dłużej. Wiedziałem, że mama nie będzie miała nic przeciwko, nigdy nie miała. Nie miałem możliwości powiadomienia jej w inny sposób niż powrót do domu; zbędne marnowanie cennego czasu. Tak twierdziłem.

Wszyscy moi znajomi jednogłośnie stwierdzili, że idziemy coś zjeść do pobliskiego fast-fooda. Jesień nie była moją ulubioną porą roku, ale gdy chodziło o rozgrywki z kolegami, łatwo odciągałem swoje myśli od smętnej pogody. Albo lubiłem mróz, albo upalne lato – wszystko pomiędzy było irytujące.

Zebrałem od wszystkich odpowiednie kwoty, by podejść do lady i zapłacić za naszą paczkę. Czwórka chłopaków i dwie dziewczyny, tyle właśnie liczyła. Uśmiechnąłem się do przeuroczej, młodej kasjerki, która również odwzajemniła gest. Musiałem przyznać, że naprawdę mi się podobała i to nie tylko dlatego, że była ładna. Parę razy udało się zamienić z nią kilka zdań, gdy nas obsługiwała. Skomplementowała nas nawet, że jesteśmy całkiem sympatyczni. Mogłem to odczytywać jako komplement, prawda?

Wróciłem do przyjaciół, którzy już czekali na mnie przy wyjściu, ukryłem swoje usta w wysokim kołnierzu kurtki, gdy nagrzanie ciała poprzez sport spadło  do trzydziestu sześciu stopni. Na zewnątrz już dało się odczuwać temperatury podchodzące do zera, więc zawsze byłem zabezpieczony w ciepłe rzeczy, gdybym nie wracał przed zmrokiem.

– Oho, czyżby nasz kochany Cordian znów nie był w stanie ukryć swojego zauroczenia? – Zaśmiał się Louis, którego od razu pchnąłem z bara.

– Zamknij się. – Mój głos został stłumiony przez materiał kurtki.

– Wciąż masz u niej szansę – Victoria chwyciła mnie pod ramię, gdy wszyscy ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego.

Może ja miałem blisko do domu, ale oni niekoniecznie.

– Słyszałam, że jest raptem dwa lata starsza – odezwała się Willemina, która była trochę ciemniejszej karnacji.

– Kto nie poleciałby na odpowiedzialnego Diana? – Zakpił Louis.

– Powinieneś docenić, że zawsze wybieramy akurat tę knajpę – Hector potarł dłonie, co początkowo wydawało się czynem ubitego interesu, ale tak naprawdę było mu po prostu zimno.

Ciekawiłem się, gdzie życie nas poniesie, skoro to był nasz ostatni rok, w którym czekały na nas egzaminy. Swoje życie chciałem podporządkować marzeniom ojca, który pracował w firmie marketingowej. Zawsze chciał, bym przejął po nim to stanowisko, a mi to jakoś bardzo nie przeszkadzało. Nawet trochę intrygowało. Już dawno podjąłem decyzję, że to może być coś odpowiedniego.

Gdy wszyscy rozeszli się w swoje strony, ja ruszyłem do domu. Miałem ręce schowane w kurtce, usta również. Mimo iż jakimś wielkim zmarzluchem nie byłem, to i tak tego dnia, a raczej wieczoru, strasznie mi ciążyła temperatura i chłodniejszy wiatr. Czy w zeszłym roku też tak było w listopadzie? A może to wyjątkowo zima chciała dać o sobie znać wcześniej? Pociągnąłem nosem, a do mych uszu doszedł szloch. Podniosłem głowę zszokowany, wpuszczając za kurtkę zimne powietrze. Byłem przekonany, że to może być mój przyjaciel, który zniknął jakiś czas temu, ale im bardziej się zbliżałem, tym bardziej sylwetka nie przypominała tej jego.

Jakiś chłopak siedział na krawężniku z nogami przy brodzie. Był większy niż mój przyjaciel. Przełknąłem ślinę, gdy moja strona wybawiciela dała o sobie gwałtownie znać. Podbiegłem do niego i kucnąłem obok, chwytając za ramię. Wzdrygnął się, od razu zrzucając moją dłoń.

– Hej, przepraszam. – Zabrałem ręce. – Co się stało? Dlaczego tutaj siedzisz i płaczesz? Potrzebujesz pomocy?

Pytania same przelewały się przez moje usta, a ciekawość brała górę. Było już całkowicie ciemno, ale na szczęście lampy uliczne dobrze go oświetlały. Był cały zapłakany, oczy miał przekrwione, więc siedzieć tu musiał – albo przynajmniej płakać – od kilku dobrych godzin.

– A uwierzysz mi? – Wychrypiał, wycierając policzki.

Zamrugałem trochę zszokowany jego pytaniem.

– No... a dlaczego nie? – Uśmiechnąłem się pokrzepiająco. – Możesz mi zaufać, jeśli potrzebujesz pomocy, to cię wysłucham i pomogę. Słowo.

– Potrzebuje, żeby ktoś mi zaufał... nikt mi nie ufa – załkał, zakrywając oczy dłońmi.

Coś wewnątrz mnie wręcz paliło się do przytulenia go i zapewnienia, że nic mu nie grozi, a jeśli ktoś chce mu coś zrobić, to go obronie. Jednak nie mogłem tego zrobić. Ewidentnie nie lubił dotyku, ponieważ odsunął się ode mnie znacząco. Może ktoś go...

– Ja ci zaufam... przysięgam.

Starałem się powiedzieć wszystko to, co mogłoby go uspokoić i zachęcić do wyjawienia prawdy.

– Mama mi nie wierzy... tylko ja znam prawdę, ja i tata! – Wykrzyczał z zakrytymi oczyma. – Wszyscy myślą, że to jego wina, ale to nieprawda! – Chwycił moje nadgarstki w dłonie, patrząc prosto w oczy.

Byłem coraz bardziej zmieszany zaistniałą sytuacją. Wyglądał na kompletnie rozsypanego i przerażonego. Nie potrafiłem nic zrozumieć z jego słów; ani sedna problemu, ani jego wagi. Powtarzał w kółko o braku wiary jego słowom i, że tylko on zna prawdę. Widziałem już osoby chore, które postradały w jakimś stopniu zmysły. Mama zawsze powtarzała, że w takich chwilach trzeba głaskać tę osobę z futrem, a nie pod włos. Trzeba zapewniać, że jest bezpieczna i, że jesteśmy po jej stronie, aż nie przekonamy jej do zasięgnięcia pomocy specjalisty.

Tym razem czułem, że to coś innego. Był w amoku, to pewne, ale tu raczej chodziło o przelanie szali goryczy. Płakał, bo ktoś posądził o coś jego ojca, a mama mu nie wierzyła.

Gdy zaprzestał w końcu mówić, zacząłem się do niego przysuwać, by móc w końcu zrealizować swój plan i go zwyczajnie w świecie przytulić. Wzdrygnął się, ale tym razem nie wyrwał. Poklepywałem go po plecach niczym niemowlaka. Wtedy w mojej głowie była pustka, a każda nowa myśl i plan były realizowane w trybie natychmiastowym.

– Chcesz się napić kakaa? – Odsunął się, by spojrzeć na mnie ze zdezorientowaniem. Parsknąłem śmiechem, gdy dopiero dotarły do mnie moje własne słowa. – Przepraszam, po prostu jest zimno, a moja mama zawsze jest skora je zrobić. Możemy pójść do mnie i porozmawiać, a wtedy ustalimy razem, co zrobić.

– Nie – pokręcił głową.

Poczułem ukłucie w środku. Nie, to nie z powodu odmowy samej w sobie. Tu chodziło o brak pewności, czy aby na pewno wszystko z nim będzie dobrze, gdy już pójdziemy w swoje strony. Czy mądrym było wypuszczenie go z rąk, spuszczenie z oczu, aby dał sobie radę sam?

Wtedy postanowiłem zagrać trochę nieczysto, ale jednocześnie szczerze. Wysunąłem w jego stronę mały palec, robiąc dokładnie to samo, co z moim przyjacielem.

– Ufam ci, dlatego obiecaj mi, że wrócisz prosto do domu, a jutro spotkamy się w tym samym miejscu o dwunastej, zgoda? – Pociągnął nosem, uśmiechając się ledwo widocznie, więc nawet nie miałem pewności, czy na pewno to się stało.

– Obiecuję.

To było moje pierwsze spotkanie z Aleciem. Na szczęście nie ostatnie. Następnego dnia pojawił się w umówionym miejscu i czasie, choć miałem wrażenie, że przyszedł mocno przed dwunastą. Wszystko tego dnia wyglądało inaczej; on nie miał już żadnej paniki w sobie, uśmiechał się troszkę więcej, choć wciąż na twarzy miał wypisany smutek. Chodziłem z nim po mieście i dowiedziałem się, że on i jego mama się tu dopiero co wprowadzili. Nienawidził jej. Był ledwo rok młodszy ode mnie, a widziałem w nim mojego przyjaciela młodszego o pięć lat. Wiek nie był adekwatny do jego zachowania, choć mijały dni, tygodnie, miesiące – nigdy nie dowiedziałem się prawdy. Jednak z czasem mogłem z czystym sumieniem mu przyrzec, że ufam jego słowom i, że jego ojciec jest niewinny. Kochał go. Nie wiedziałem, dlaczego nie mogą się widywać, Alec w większości przypadków omijał ten temat.

Poznałem go też w końcu z moją mamą, która cholernie nalegała. Polubiła go praktycznie od progu. Ona nigdy nie krytykowała moich znajomych, a on akurat był całkiem... uroczy. Z czasem poznawałem go coraz bardziej i z uroczego awansował też na inne określenia; szalony, głupkowaty, dobry, łamaga, szczery, ufny. Był całą gamą różnych emocji, czasem mu zazdrościłem.

Nie wiem, w którym konkretnie momencie stał się dla mnie ważny, ale mogę się tylko domyślać, że tak prawdziwie zaistniał w moich oczach w czasie śmierci mojej mamy. Był przy mnie, dzień i noc. Trzymał, przytulał i odciągał moje myśli w nie chamski sposób. Płakał ze mną na jej grobie, modlił do niej, choć obaj wiedzieliśmy, że z Bogiem to my mamy raczej mało wspólnego.

– Obiecuję, że zaopiekuję się Cordianem.

Usłyszałem pewnego razu, gdy klęczał na ziemi ze splecionymi dłońmi. Przełknąłem ślinę, przyłapując go na prywatnej rozmowie z moją mamą. Podszedłem w końcu, kładąc ulubiony bukiet kwiatów przy pomniku. Alec wstał i patrzył na mnie wyczekująco.

Mieliśmy dopiero siedemnaście lat, a od jej śmierci minął ledwo rok. Czy on co roku składał jej tę samą obietnicę? Wtedy mnie to bardzo zastanawiało, ale nie miałem prawa pytać, ani się cieszyć, że to usłyszałem.

Nigdy bym nie przypuszczał, że przypadkowe spotkanie na ulicy, propozycja kakaa i obietnica złożona na mały palec przyniesie mi niezastąpionego przyjaciela, który był gotów wszystko dla mnie oddać, nawet swoje własne życie. Wiedziałem o tym... wiem o tym do dziś. A ile ja mu od siebie dawałem? Zacząłem swoją troskę przelewać tylko na niego, gdyż mój ojciec okazał się większym chujem, niż zapewne połowa tego kraju. Potrafiłem zrozumieć jego własną żałobę, ale on zwyczajnie zaczął nienawidzić Aleca – najważniejszej osoby w mojej życiu. Oprócz matki, która odeszła, miałem tylko jego. Ojciec nie potrafił tego zrozumieć.

Niedługo potem, Alec w końcu się przede mną otworzył, co prawda pod wpływem alkoholu, ale zrobił to. Wyznał prawdę dotyczącą tego, co się dzieje z jego ojcem, a ja wciąż im ufałem... i planowałem zrobić wszystko, by pomóc jego ojcu wyjść z więzienia. 



~awenaqueen~


Komentarze

Popularne posty