Claws of Love Cz.7
– Co ty insynuujesz, Stephani? – wysepleniłem, jedząc jogurt w kuchni.
Gdy Raphael spał, ja albo przesiadywałem z tymi ludźmi, albo również siedziałem w pokoju. Nie, żebym miał więcej rzeczy do roboty. Ponadto wolałem unikać gospodarzy, bo jak tylko patrzyłem na Charlesa, to mi się nóż w kieszeni otwierał. Jego żona była dobrą osobą, ktokolwiek narzekałby na Bellę, to osobiście bym mu wyjebał. To aż boli, że on trafił na taką kobietę, no ale tak chyba w życiu już jest.
– Że twoja praca to nie praca. – Strzeliła mnie ze ścierki.
Ona dowodziła w kuchni i udowadniała to na każdym kroku; ja i Rapha byliśmy tylko szkodnikami na jej terytorium.
– Przepraszam bardzo, wiesz, ile trzeba się nastresować, by temu młodemu nie spadł włos z głowy? – Pochyliłem się nad blatem, wyrzucając plastik do śmieci.
– Domyślam się, że Alex nie jest potulny. – Wywróciła oczami, wracając do wycierania naczyń.
Niemo przyznałem jej racje. Ten dzieciak był chyba definicją wszystkich kłopotów. Jeszcze tak irytującego, a zarazem intrygującego nastolatka nie poznałem. Zwłaszcza, jak dnia poprzedniego pocisnął mi ostro. Nie chciałem się kłócić, ale naprawdę podniosło mi ciśnienie to całe zdarzenie podczas nocowania. Na szczęście jego ojciec wrócił późno po południu, więc niedziela upłynęła spokojnie, aż nadto. Rapha absolutnie nie wychodził z pokoju, ale gdy zaglądałem do środka co jakiś czas, widziałem, że czyta, albo grzebie znudzony w laptopie. Nie wiem, co aż tak bardzo go zablokowało na resztę dnia, ale nie miałem zamiaru przepraszać.
Zerknąłem na zegarek nad lodówką i zdziwiłem się. Grubo po ósmej rano, a ja jeszcze nie słyszałem krzyku Raphy. Zazwyczaj to on stawiał mnie do pionu, gdy zapominałem o byciu szoferem. On się z tego nie cieszył, ale to moja praca.
Poderwałem się z krzesła, a gdy znalazłem się w jadalni, to zacisnąłem dłonie w pięści, przystając w miejscu.
– Charles – powiedziałem najkulturalniej.
Mężczyzna stał zamyślony przy jednym z krzeseł, gdy nagle zwrócił na mnie uwagę.
– Alexandra z tobą nie ma? – spytał.
– Zagapiłem się i nie zwróciłem uwagi na godzinę. – Odchrząknąłem. – Najmocniej przepraszam.
– W porządku. – Poparł słowa gestem dłoni. – Alex pewnie dziś sobie daruje. – Uśmiechnął się smutno.
– Czemu?
– Dziś jest wyjątkowy dzień, więc nie naciskaj na niego. – Sięgnął swój telefon z blatu. – Ten jeden raz niech wie, że nikt nie wchodzi mu w drogę.
Mężczyzna wyszedł z pomieszczenia, zostawiając mnie z niemałym szokiem. Zazwyczaj w tym domu wszystko działo się dosłownie na odwrót; Rapha chciał chodzić do szkoły publicznej, gdzie jego ojciec preferował prywatną. A tu nagle zwrot akcji i szkoła przestała być ważna. Pominąłem jakiś wątek?
Przechodząc do salonu, znów się zdziwiłem. Przyczyna wszystkich moich zagwostek stała przy portrecie rodziny. Podszedłem do niego, ale zatrzymałem się kilka kroków za nim. Nie chciałem naruszać jego przestrzeni, skoro nawet jego ojciec zrzucił wszystkie nakazy. Wytrwale czekałem dobrych parę minut, aż wreszcie chłopak się odwrócił i obdarzył mnie najsmutniejszym wzrokiem, jaki u niego widziałem. Przez chwilę miałem ochotę rzucić wszystkie moje plany do kosza i podejść do niego, przytulić, powiedzieć, że jego rodzina to żart i powinien robić, co chce... ale wtedy zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe, bo ten chłopak sprowadza nieszczęście.
– Nie pytam, bo ta mina mówi, że pytać nie wolno – odezwałem się pierwszy.
– Pojedziesz gdzieś ze mną? Obok? – Zmrużyłem powieki, badając sytuację.
Nie byłem idiotą, wiedziałem, że to on będzie prowadzić, a po wcześniejszym zezwoleniu Charlesa, nawet nie chciałem mu tego zabraniać. Ciekawił mnie jednak fakt, że chciał mnie ze sobą zabrać. Dokąd? Po co? Nagle nie jest na mnie zły?
– Con piacere. – Skłoniłem się lekko niczym lokaj.
Chłopak mnie wyminął, ruszając do wejścia do garażu. Posłusznie za nim poszedłem. Ciekawość i lekka obawa towarzyszyła mi przez całą podróż. Nie pytałem, nie odzywałem się, nawet na niego nie patrzyłem. Cisza, aż do momentu, gdy zatrzymał się na sporym parkingu. Rozglądałem się zainteresowany, ale owego miejsca nie znałem. Cóż, niecały kraj miałem w małym palcu, nie pochodziłem z Anglii.
– Jestem głupcem w świecie głupców – odezwał się zachrypnięty, więc wreszcie na niego spojrzałem.
– Grasz jedną z wielu ról. Życie to ciągła gra, a ten świat to scena. Krocz dumnie i zmieniaj kwestie. – Otworzyłem drzwi i wysiadłem jako pierwszy.
Nie musiałem długo czekać, aż młody do mnie dołączy. Szedł pewnym krokiem, by doprowadzić nas pod bramę, na której widniał jeden napis, który zmroził krew w moich żyłach.
– Cmentarz? – szepnąłem. Podbiegłem do chłopaka w obawie, że mogę się gdzieś zgubić. Albo jego.
Szliśmy kawałek, omijając coraz więcej płyt nagrobkowych. Po moim kręgosłupie przeszedł nieprzyjemny dreszcz, który przywiódł do mózgu bolesne wspomnienia. Tak bardzo utonąłem w nich, że wpadłem na chłopaka.
– Prz-Przepraszam – pospiesznie wypowiedziałem.
Zerknąłem na płytę, na którą teraz się patrzył, by po chwili kucnąć. Zamarłem na widok nazwiska Hathorne. Dominic Hathorne. Wciąż nie pytałem. Pytania były zbędne. To musiał być jego brat. To on widnieje na portrecie. Wtem zerknąłem też na datę śmierci i dodałem dwa do dwóch; dziś wypadała rocznica jego śmierci.
– Byłeś z nim blisko? – W końcu przemówiłem, ale w odpowiedzi dostałem tylko pokręcenie przecząco głową.
– Nawet go nie poznałem. – Uniosłem wysoko brwi. – Zmarł, gdy byłem mały, bardzo mały. Wiem tylko, że był poważny, jak na dziewięć lat.
– Ile miałeś wtedy? – Dociekałem, a nie powinienem.
– Mama była w szóstym miesiącu ciąży. – Rozdziawiłem usta.
Spodziewałem się, że już wtedy był na świecie, ale w sumie to ma sens; gdyby był, to również pojawiłby się na portrecie. Droga dedukcji. No i miał szesnaście lat... Nawet liczyć nie potrafiłem najwidoczniej...
– Tata ma paranoję. – Zaśmiał się. – Wtedy mój brat też miał ochroniarza, wiesz? Współczuje mu. Na jego służbie zabito syna szefa.
Mimowolnie zakryłem usta dłonią. To, co on mi mówił, brzmiało jak bardzo dobrze znany mi scenariusz.
– Obwiniał się, ale... Jesteś od królowej, więc jako jedynemu ci zaufał. Nie wiem tylko po co? Wtedy w naszej rodzinie był ochroniarz, bo rodzice go wcześniej mieli. Od lat nikt nas nie pilnował, więc czemu teraz? – Spojrzał na mnie. – O czym nie wiem, Theo?
Przełknąłem ślinę, by jakoś zebrać myśli do kupy i wreszcie włączyć swój tryb. Nie mogłem przetrawić jego wyznania tak zwyczajnie; nie co dzień ktoś ci mówi, że zamordowano mu brata.
– Zresztą, nie chcesz, nie mów. – Wstał.
Znów zapadła cisza, ale w tej sytuacji chyba oboje potrzebowaliśmy przestrzeni, więc zwyczajnie się oddaliłem na ścieżkę, zostawiając go samego. Ukryłem twarz w dłoniach i głośno westchnąłem. Ten chłopak bardzo mi go przypomina... Zraniony, samotny w wielki domu, zagubiony, nierozumiejący swoich nowych uczuć...
– Testujesz mnie, Kyle? – Spojrzałem w niebo. – Jesteś okropny...
Uspokoiłem nerwy, by wreszcie sprawdzić, co u młodego. Dostrzegłem, że z kimś stał, więc nie podchodziłem za blisko. Obserwowałem ich z bezpiecznej odległości, czekając na odpowiedni moment. W końcu zrozumiałem, że ten pojawił się już dawno; kobieta nie była przyjaźnie nastawiona, ewidentnie miała jakiś problem do Raphy, więc czym prędzej do niego podszedłem, by usłyszeć ostatnie słowa.
– ...taki sam jak on! – Odchrząknąłem, więc kobieta zwróciła na mnie uwagę. – Słucham pana?
– Raphael, powinniśmy wracać – zwróciłem się do niego, kompletnie ignorując starą pudernicę.
– Tak, dzięki – przeżegnał się, by wreszcie ruszyć w moim kierunku.
Posłałem kobiecie najzimniejsze spojrzenie i chyba zadziało, bo przełknęła ślinę. Uśmiechnąłem się dumnie, zarzucając młodemu ramię na barki.
– Co robisz? – Westchnął zmęczony.
– Nie poddawaj się rozpaczy. Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne.
Cytując Williama, chciałem mu pokazać, że nie on jeden na świecie się tak czuł. W pewnym sensie chciałem mu wykrzyczeć: „nauczę cię, co to życie", ale do tego potrzebowałem zupełnie innego środowiska niż rezydencja Hathorne'ów. Nie mogłem jednak nigdzie go zabrać, nie to było w moich zamiarach...
Komentarze
Prześlij komentarz