Find it Cz.3
Wbiegłem
do domu i szybko rzuciłem tornister na szafkę z butami. Nie przejmowałem się,
że mogę nanieść piachu do domu, spieszyło mi się, a ja jak na złość zapomniałem
spakować z samego rana pana Ziggiego. Leżał sobie grzecznie na półce z
książkami. Wziąłem go do ręki i starałem się unormować oddech. Nie przebiegłem
dalekiego dystansu, ale jeśli doliczy się bieg ze szkoły do auta, z auta do
domu i połączy ze stresem, to ma się wrażenie, jakby konało się na pięciu
metrach. Miałem dobrą kondycję, ale czas naglił, a ja wciąż musiałem jeszcze
minąć korki i dojechać do pracy w jednym kawałku. Ziggi zresztą też.
Wyskoczyłem
z pokoju i krzyknąłem na widok ojca usmolonego od głowy do stóp farbami.
Zamrugałem, żeby utrwalić obraz, urealnić go. Był realny aż nadto. Jego luźna
beżowa koszula w cienkie niebieskie paseczki była upaćkana w niesymetrycznych
miejscach. Jego spodnie materiałowe, które podwinął na nogawkach i zrobił z
nich trzy czwarte, też nie były czyste. Dobrze o tyle, że chodził w klapkach,
bo moje wtargniecie w obuwiu do pokoju, na pewno przyniosło coś niezdrowego.
–
Tęcza cię zaatakowała? Mam szukać jej końca i podpieprzyć im garniec złota w
akcie zemsty? – spytałem, uspokajając się. Moje serce nie zniesie więcej
stresów, pomyślałem.
–
Zabawne. – Wywrócił oczami i zaraz nałożył swoje okulary do czytania na czubek
głowy. – Starałem się przełamać barierę twórczą, ale kiepsko mi poszło.
Rysowanie planów budynków jakoś lepiej mi wychodzi.
–
Może włącz muzykę, taki pomysł – zakpiłem, a on spojrzał na mnie z
politowaniem. – No co? To dzięki niej widzisz kolory, na pewno napstrykałbyś
trzy obrazy w jeden utwór...
–
Nawet nie kończ. – Zrobił gest stop z ręki. – Co ty tu robisz, tak swoją drogą?
– Zjechał wzrokiem na pluszaka w moich dłoniach.
–
Zszyłem go dla Vivian – wyznałem szczerze. – Pokłóciła się z Filipem, on
ciągnął za łeb, ona za nogi i poszło w szwach.
–
A ty to szwaczka? – teraz to on zakpił wraz z uśmieszkiem na ustach. – Doceniam
twoją troskę o dzieciaki, ale czy nie planowałeś być włamywaczem?
–
Parkur i urbex nie są powiązane z włamem, tato. – Wyminąłem go, kierując się do
drzwi. – I planuję iść na grafikę i animację komputerową, a nie pracę fizyczną
i nielegalną. Proszę to odróżniać, panie Toroeva. Miłej pracy, kocham cię! –
krzyczałem, zamykając drzwi.
–
Kocham, włamywaczu! – odkrzyknął.
Wskoczyłem
do auta i sprawdziłem godzinę na desce rozdzielczej, zapinając w międzyczasie
pas. Miałem pięć minut na dotarcie; niemożliwe do wykonania. Mimo to
przestrzegałem wszystkich praw na drodze, żeby mnie nikt nie zatrzymał i nie
pytał, zabierając cenne sekundy pracy. Z nudów – bo trasa nawet bez korku
zajmowała dziesięć minut na przedmieścia – wybrałem numer Anji i zrobiłem na
głośnomówiące.
–
Ze zbioru dwucyfrowych liczb naturalnych wybieramy losowo jedną liczbę.
Prawdopodobieństwo otrzymania liczby podzielnej przez 30 jest równe?
–
Co? – zaśmiałem się, gdy odebrała i od razu zaczęła mi czytać zadanie. – Jest
piątek, nie odrabiasz właśnie matmy.
–
Odpowiadaj, jak cię pytam.
–
Y, trzy dziewięćdziesiąte? – Zmarszczyłem brwi, a ta po drugiej stronie
odetchnęła głęboko.
–
Jak Zoe i Urlik mogą rozumieć matmę?
–
Właśnie podałem ci odpowiedź – żachnąłem się, przejeżdżając na zielonym.
–
Ta, potem to porównam z ich – powiedziała bez skrupułów i cmoknęła. – Mam
jeszcze logarytmy. Nie zdam, mówię to już teraz.
–
Zawsze mogę podczepić cię pod swój kanał. Będziesz odpowiedzialna na
przekupywanie strażników wdziękami – zażartowałem.
–
Dzięki, wiesz? Jesteś zjebany.
–
Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że przyjdziesz po pracę do mnie? –
Uniosłem brew, czego nie widziała i znów stanąłem na czerwonym w sznurze
samochodów. Cudownie.
–
Zerowe? – wysepleniła. Musiała znów mieć lizaka w ustach, zazwyczaj miała nerwy
przy matmie, dlatego wolała mieć przy sobie coś słodkiego. Detal, a tak utkwił
mi w pamięci. – Prędzej twojego ojca ubłagam o pracę.
–
Mówisz o swoich kwalifikacjach rysowania patyków jako ludzi, pozbawiając ich
anatomii?
–
Remi, napuszczę na ciebie Zoe, jeśli zaraz się nie opanujesz. Zresztą, dlaczego
jeszcze w pracy nie siedzisz? Wylali cię wreszcie? Mogę oficjalnie zrobić
imprezę?
–
Wiedziałem, że źle mi życzysz – powiedziałem z udawanym smutkiem, ruszając
autem.
–
Ktoś musi. O, pizza przyjechała!
Usłyszałem
w tle głośny dzwonek jej domofonu. Pokręciłem głową ze znużeniem. Ta dziewczyna
była nieprawdopodobnie dziwna. Czasem czarująca i trzepocząca rzęsami, a czasem
tak męska, że z Urlikiem czuliśmy się przy niej jak kobiety. Mówię konkretnie o
chwilach, gdy ubierała męski dres i koszulkę metalowego zespołu, którego w
średniowieczu słuchał jej ojciec. Wtedy też najczęściej nie była umalowana,
uczesana i siedziała przy konsoli lub zajadała się pizzą. Wyobrażałem sobie ją
przy matmie właśnie w ten sposób – wróciła do domu, przebrała się w swoje
męskie wcielenie, zmyła makijaż i udawała, że świat nie istnieje.
–
Ej, tak swoją drogą – odezwała się, zasiadając przy telefonie – czy Zoe pracuje
dziś z tobą? Bo nie było jej w szkole.
–
Nie dała znać, więc raczej tak. Jej siostra nie pozwoliłaby opuścić jej dnia
pracy.
–
Fakt. Jej siostra planuje już wasz ślub, wiedziałeś? Szpula ma pięć lat, brak
jedynek, pluje na każdego i złowiła starego faceta. Powinnam to zgłosić? –
spytała retorycznie i zaczęła mlaskać. Kochałem ją i nienawidziłem jednocześnie.
– Kurwa, ale dobra!
–
Przestań! Jadłem dziś tylko śmieciowe żarcie ze stołówki i nie zjem niczego do
dwudziestej. Umieram.
–
A to powinno mnie obejść, ponieważ?
–
Nienawidzę cię – powiedziałem poważnie. – Spłoń.
–
Słońce się mnie boi, prędzej się utopię. Ej, chodźmy jutro na basen.
–
Nie chcesz poderwać tego nowego ratownika, prawda?
Oczywiście,
że chciała. Nic innego nie robiła w weekendy, jak chodziła na basen i patrzyła
na chłopaka o brązowych oczach i szarych włosach, które musiał farbować, albo tak
szybko się starzał.
–
Gówniara może mieć już narzeczonego, a ja nie? Weź mnie nie wkurwiaj, bo
naprawdę.
–
Kocham cię, jesteś piękna, nawet mając krew między nogami – powiedziałem,
starając się nie roześmiać. Zawsze jej to mówiłem i zawsze reagowała w ten sam
sposób:
–
Kocham cię, jesteś piękny, nawet gdy łamię ci nos i zalewasz się na twarzy
krwią.
–
Śmierdzisz, fuj! Stara baba spróchniała – odezwał się Arian, trzynastoletni
brat Anji.
Anja
była cholernie specyficzną osobą, w sumie mogłem to rzec o każdym z naszej
paczki. Z tym że ona potrafiła pozornie wyglądać na wytworną damę, która
sprosta każdemu wyzwaniu, a tymczasem była tak wulgarna i narzekająca, że można
było się ostro przejechać. Bez podważalnie była inteligentna, ale w zupełnie
innych dziedzinach, niż życzyliby sobie jej rodzice.
Jej
ojciec był wysokiej klasy prokuratorem, a mama dentystką. Słyszałem historię
ich poznania, gdy to Claus miał przed sobą ciężką rozprawę sądową, a tu twarz
mu opuchła i pojawiła się ósemka. Szukał cenionych dentystów i tak trafił na
fotel początkującej z braku lepszych z wolnymi terminami. Poznałem panią Ide i
mogłem spokojnie stwierdzić, że charakter Anja miała właśnie po niej; zgryźliwa
i ironiczna na każdym kroku, ale potrafiąca też przybrać maskę kochanej i
uczynnej. Raz nawet słyszałem na własne uszy, jak wrzucając zakupy do auta,
potrąciła przypadkiem starszą kobietę. Kajała się, ale ta i tak była
opryskliwa. Gdy odeszła, Ida syknęła pod nosem i powiedziała „stare
babsko". Jej mąż był przeciwieństwem: wyciszony, szukający w rozmówcy
nawet najmniejszej oznaki kłamstwa lub sekretów. Może spaczenie zawodowe, a
może taki miał dar od dziecka? Kochali się i swoje dzieci. Z jakiegoś powodu –
no ciekawe z jakiego – ich dzieci się nie znosiły.
Arian
się puszył. On nie musiał udawać miłego, ludzie i tak dawali mu wszystko, bo
był ładny i chcący zdobycia wiedzy. Toteż dla Anji przepowiadali przyszłą panią
prawnik, a dla niego bycie lekarzem. Widziałem kilka prezentów, jakie dostał na
różne okazje. Były nimi szkielet człowieka, przekrój klatki piersiowej i masę książek
anatomicznych. Anja wszystkie swoje prawne pierdółki wywaliła do gabinetu ojca
i zgasiła ich nadzieję w zarodku.
– Będę
kosmetologiem. Dam ludziom szansę na poczucie własnej wartości, gdy stracą
wiarę w samych siebie.
Zoe
podsuwała jej psychologię, ale ta tylko prychnęła i najeżyła się. Nie chciała
leczyć niczyich negatywnych myśli. Ona chciała nakładać na kogoś maski, gdy ten
ktoś sobie tego życzył. Miała pokrętne spojrzenie na piękno, ale kochała siebie
w obu wersjach: domowej i wyjściowej. A my ceniliśmy w niej autentyczność i
iście przez świat z uniesionym czołem.
Od
razu przypomniało mi się nasze gwałtowne pierwsze spotkanie. Tak, gwałtowne to
bardzo dobre słowo. Siedziałem w domu wraz z ojcem, on pracował w swojej
izolacji i ciszy, a ja siedziałem w salonie z książką. Idealna cisza, którą
docenialiśmy. Tata nie lubił zbyt często wracać do muzyki, bo przełączał mu się
przełącznik w głowie na krytyka muzycznego, ale też nie zabraniał dźwięków
instrumentalnych w domu. Zachęcał mnie do próby, ale muzyka nie była tym, co
mnie jarało. I właśnie tamtego popołudnia do domu – naszego domu – bez pukania
wparowała zdyszana blondynka. To było dokładnie dwa miesiące po naszej
przeprowadzce z dużego domu, do mniejszego na obrzeżach Oslo. Nie znaliśmy
naszych sąsiadów, a przynajmniej nie jakoś bardzo. Tata tylko z najbliższymi
się zapoznał, ale nie widziałem, aby utrzymał przyjazne stosunki, bliższe niż
dzień dobry i do widzenia. A jednak dziewczyna w moim wieku wparowała jak do
siebie i nie wydawała się tym skrępowana.
Patrzyłem
na nią, coraz bardziej się szokując. Wtem ona spojrzała na mnie i się
rozluźniła. Weszła swobodnym krokiem, zostawiając frontowe drzwi otwarte. Przez
myśl nawet mi przeszło, że może to jakaś psychopatka, ale ciało przeważnie
podpowiadało mi coś rewolucyjnego, coś, czego mogłem uniknąć.
–
Cześć. Ty jesteś Remi?
Nie
było nic, żadnej wiązki, którą mogłem pochwycić. Żadnego lęku. Jej głos był
krystalicznie czysty, bez ukrytych motywów, sugestii czy żartu. Była sobą w stu
procentach, robiła to, co chciała. Ludzie zawsze mieli w sobie tajemnice, głos
ich zdradzał, a ja potrafiłem z biegiem czasu lepiej odczytywać ich motywy po
samym wydobyciu jednego dźwięku.
–
To ja, a ty...
–
A ja jestem Anja i przejechałam z matką szmat drogi – powiedziała, oddychając
głębiej. – Będziesz chodził do naszego liceum, więc pomyślałam, że przyda ci
się...
–
Anja!
Wzdrygnąłem
się na oskarżycielski głos jakiejś kobiety, która właśnie weszła do naszego
domu. Co się, do diabła, dzieje? Szybko dotarło do mnie, że były to matka i
córka, dość do siebie podobne. Obie blond włosy z lekkimi falami, obie podobnej
postury, choć jej mama była nieco chudsza. Gromiła właśnie córkę spojrzeniem,
chciała ją zmusić do posłuszeństwa w ten sposób, ale ta tylko wzruszyła
ramieniem.
–
Przynudzasz. Chciałam rozpocząć coś wielkiego. Może znalazłam męża, a ty mi to
rujnujesz? – powiedziała poważnie, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
–
Najmocniej przepraszam za moją córkę – odezwała się ze skruchą do mnie. – I za
wtargnięcie. Nie wiem, po kim to ma.
Młodsza
zaczęła kaszleć szaleńczo, znów przywołując na spokojną twarz matki grymas
zirytowania. Pewnie wybuchłaby w moim domu kolejna wojna światowa, ale wtem
tata wyszedł ze swojej pracowni i popatrzył po wszystkich.
–
Co tu się dzieje? – spytał. – Pani Jones?
Myślałem,
że nikt taki w okolicy nie mieszkał, ale może przegapiłem jakieś znaki. Tak czy
siak, pani Jones zmieniła całą swoją spiętą postawę na swobodną, a jednocześnie
służbową. To był tylko kostium. Ten sam wdziała jej córką, bo teraz zniknęła
jej nonszalancja i ustąpiła miejsca grzeczności. Zbliżyła się do mamy, nie było
między nimi żadnego napięcia. Interesujące. Wręcz fascynujące. Odłożyłem
książkę na stolik, aby podejść do taty.
–
Panie Toroeva, bardzo przepraszam za najście. Moja córka, gdy usłyszała o
pańskim synu – spojrzała na mnie z uśmiechem i powróciła do twarzy ojca – od
razu chciała go poznać. Mówił pan, że ma piętnaście lat, zupełnie jak ona i idą
do tego samego liceum. Anja jest bardzo zaradna i już chciała znaleźć sobie kogoś
do towarzystwa, aby początek w nowej szkole nie był trudny.
–
A tak, pamiętam naszą rozmowę – rozpromienił się, spoglądając na Anję. – Witaj.
Twoja mama wiele o tobie mówiła. Miło mi, że zechciałaś poznać Remiego.
–
Ależ to nic takiego! Nowi w mieście zawsze mają problemy, znam z autopsji –
powiedziała ze szczerą sympatią.
Byłem
w szoku. Przekonałem się, że weszła w rolę, a mimo to słowa, które wypływały z
jej ust, nie były przemyślaną grą aktorską, a prawdziwą naturą człowieka. Anja
potrafiła przyodziać oczekiwaną grację, ale nadal być sobą. Chciałem ją poznać.
Coś mi mówiło pod skórą, że ta znajomość zmieni w moim życiu wiele i być może
będzie ciekawiej.
–
Czy miałbyś coś przeciwko kawie? – zaproponowała pani Jones. – Kupiłam ciasto
na przeproszenie. Przeczuwałam, że moja córka zrobi wejście smoka.
–
Mamo. – Skrzywiła się nieznacznie, zaciskając zęby.
–
Fakty, córko – powiedziała z nutką drwiny.
–
Oczywiście, zapraszam was do salonu. Nastawię wodę.
Słyszałem
ją głośno i wyraźnie, tą, która zmroziła mi na chwilę krew w żyłach; ulgę. A
więc to to tak przygniatało ojca. Martwił się zmianami w naszych życiach. Mama
odeszła raptem trzy miesiące temu, myślałem, że tylko ona ciążyła mu na barkach
i ciągła z grawitacją do ziemi. Smutny, szary i pozbawiony żywych odcieni na
twarzy. Cień samego siebie. Zrzucałem to na nią, na jej odejście nagłe i
brutalne, ale pomyliłem się. Ona była początkiem, a ja kontynuacją. Nie
widziałem, a może nie chciałem widzieć, że przede wszystkim teraz martwił się o
mnie. Zmiana domu, zmiana towarzystwa i szkoły. Nie miałem w Oslo nikogo, z kim
mógłbym spędzić czas i porozmawiać. Mimo to miałem zacząć niebawem nowy rok
szkolny, wtedy coś na pewno by się zmieniło. Jednak się martwił i zapewne
rozmawiał z panią Jones, aby dopytać o potencjalną osobę do przyjaźni. A może
poprosił, aby jej córka ze mną porozmawiała? Cholera, byłem ślepy na jego
troski o mnie. Bardziej przejmowałem się jego stanem po rozstaniu.
–
Hej, co jest?
Dłoń
Anji znalazła się na moim ramieniu, a zainteresowanie w jej głosie. Spojrzałem
na nią zaskoczony. Minę miała zdumioną. Starsi zniknęli w kuchni, choć tata
posłał nas do salonu. Przegapiłem coś.
–
Przepraszam, ja...
–
Wiem – zapewniła, uśmiechając się delikatnie. – Ale ty też musisz coś wiedzieć;
jestem tutaj z własnej woli i naprawdę to ja chciałam cię poznać. To nie
sztuczka starszych. To jak będzie?
A
było tak, jak powiedziała. Zaczęliśmy swoją skomplikowaną relację. Była
pierwszą przyjaciółką i nie wyobrażałem sobie swojego życia bez niej. Te dwa i
pół roku nagle wydawało się zapełnione. Ona wyciągnęła rękę do mnie, a ja do
samotnego Urlika. Zanim się obejrzałem, było nas troje, a potem czworo. Każdy
inny, każdy trzymający resztę mocno i uparcie.
–
Muszę kończyć, dojeżdżam do pracy – rzuciłem, parkując przy budynku. – Dzięki
za towarzystwo.
–
Nic innego nie robię w swojej egzystencji, jak towarzyszę wam. Pamiętaj, basen.
– W tle słychać było szarpaninę i skrzeczenie jej brata. – Spierdalaj, bo cię
połamie zaraz!
Rozłączyłem
się, bo i tak nie było sensu trwać na linii dłużej. Ogarnąłem wzrokiem wejście
do ośrodka, aby zaraz wysiąść z auta i zabrać ze sobą Ziggiego. Zamknąłem
pojazd, kierując się do drzwi, za którymi już słychać było głośne krzyki.
Uśmiechnąłem się sam do siebie, a po paru krokach stałem już przy swoich
roboczych butach. Utknięto w nie paczkę marshmallow. Wziąłem ją i wrzuciłem do
swojej szafki, aby żadne mniejsze dziecko się nie zajęło nią. Przygotowałem się
do wejścia na salę i już słyszałem pierwsze wykrzykiwania swojego imienia.
–
Remi przyszedł!
–
Remi, Remi!
–
Emi choś! – wysepleniła kilkuletnia Berit. – Opa!
Ciąg dalszy nastąpi...
Komentarze
Prześlij komentarz