Intertwine Cz.12
Chciałem
przypilnować tych gówniarzy, dlatego, zamiast po naszej ostatniej lekcji iść do
domu, posiedziałem w pokoju nauczycielskim. Cały czas wgapiałem się w nazwisko
osoby, która niebawem miała wrócić do tej klasy. Widniał na spisie uczniów, ale
wciąż był zwolniony. Początkowo dostałem informację tylko o szesnastce ludzi, a
okazało się, że istniał siedemnasty członek. Byłem przekonany, że skądś znałem
jego nazwisko, a fakt, że nie mogłem sobie przypomnieć, mocno irytował. Moja
pamięć była fotograficzną, bez problemu zapamiętywałem zdanie i stronę, na
której mogło się znajdować w książce. Pomagało mi to w pracy i szkole, ale
teraz coś było dziwnie nie tak. Znałem każdego z podziemi, więc odpadało, nie
mógł do nich należeć. Syn jakichś ludzi, których znałem? Może to nazwisko
widniało na liście ludzi na sprzedaż? Najchętniej zadzwoniłbym do Fabio, ale to
było niemożliwe. Kim byłeś, Indigo? I jakie konsekwencje mogły mnie czekać przy
naszym spotkaniu?
Zamknąłem
mały dziennik i odstawiłem go na biurko. W pomieszczeniu panowała cisza,
większość właśnie odbywała swoje ostatnie zajęcia tego dnia, a ja tkwiłem
samotnie w czterech ścianach. Nie mogłem tego znieść. Zabrałem swoje
najpotrzebniejsze rzeczy i wyszedłem na spacer. Obszedłem szkołę dwa razy, a
potem wyszedłem na zewnątrz. Mogłem wzrokowo dostrzec, z jakim zadaniem będą się
borykać moi uczniowie i pewnie bym im współczuł, ale zacierałem dumnie dłonie.
Dante na pewno roześmiałby się głośno na ten widok. Wielokrotnie powtarzał mi,
że nie wyobraża sobie takiego chuja jako ojca i prędzej porzuci stanowisko, niż
ja wychowam dziecko na dobrego człowieka. Po części się z nim zgadzałem. Moja
klasa nie miała prawa żyć jako normalni ludzie. Każdy z nich był spaczony w
inną stronę, jedni bardziej, inni mniej. To nie oznaczało jednak, że nie
chciałem im pomóc się wzbić. Dante wyciągnął do mnie ręką, choć nigdy moi
rodzice nie dawali mu powodów do zaufania względem mnie, a jednak.
Prześcignąłem oczekiwania każdego, nawet swoje własne.
Zadzwonił
dzwonek, więc postanowiłem poczekać na tyłach szkoły, aż rozejdą się inni
uczniowie. Wyszła spora grupa, choć początkowo nie byłem zainteresowany
liczebnością szkoły, tak w tamtej chwili odczułem chęć poznania tej liczby
dokładnie. Gdy wszystko się uspokoiło, wróciłem do szkoły. Szybko wskoczyłem po
schodach na półpiętro, gdy na horyzoncie dostrzegłem Ethana wraz z Ivanem.
Pożegnali się ze sobą, gdzie to Ethan wyszedł ze szkoły, a jego przyjaciel
zbiegł do piwnic. Nie chciałem od razu iść za nim, dlatego wiernie przez
kilkanaście minut krążyłem jak pszczoła po korytarzu. Zszedłem, gdy ci bawili
się w najlepsze, aż słychać ich było przy schodach, a to jednak kilkanaście
metrów.
Po
cichu podszedłem do drzwi. Ivan próbował domyć plamę, która przywarła do
kafelków na podłodze. Robert zajmował się prysznicami, a Xavier wiernie go
dopingował. Uniosłem na to brew, gdy chłopak okazał się jeszcze lepszym
kandydatem do pary dla niego, niż początkowo sądziłem. Nagle wyjął z kieszeni
jakiś marker. Cicho zdjął skuwkę i podszedł do chłopaka, który był odwrócony
plecami. Ivan uniósł głowę i wyczekiwał jego działań. Chłopak na podłodze
napisał jakieś słowa, a potem gwałtownie się wycofał i odchrząknął.
–
Robercik, wielbicielka zostawiła ci notkę!
Ten
odwrócił się zirytowany i najpierw dostrzegł mnie w progu. Wzdrygnął się,
wyrzucając w powietrze buteleczkę z odkamieniaczem.
–
Co ty odpierdalasz? – zaśmiał się Ivan.
–
Jestem pewien, że pisnął. – Xavier wskazał palcem na Roberta, kierując słowa do
Ivana. – Pisnął?
–
Pisnął.
–
Nie pisnąłem! – oburzył się. – A co pan tu robi?
Chłopacy
przestali się śmiać i wreszcie spojrzeli na moją osobę. Xavier jeszcze głębiej
schował marker w kieszeni i uśmiechnął się szeroko.
–
To Roberta – tłumaczył się.
Ivan
po raz kolejny ryknął śmiechem, a blondyn nie wytrzymał i chwycił brudną i
mokrą szmatę, rzucając ją w kierunku Xaviera.
–
Będziesz płacił, skurwysynie! – wrzasnął, gdy chłopak szybko odskoczył, aby go
nie dosięgła. – Jesteś zjebany.
–
Stać mnie na uprzykrzenie ci życia, partnerze. – Cmoknął.
Pokręciłem
rozbawiony głową, opierając się o futrynę. Widziałem w Xavierze sprzymierzeńca do
toczenia walk z tym chłopakiem. Był odważny i zdawał się rozumieć więcej, niż
jego rówieśnicy. Odstawał od salonów, mimo możliwości finansowych, wolał dobrze
bawić się wśród ludzi pokroju Roberta. Mogłem nawet zaryzykować stwierdzeniem,
że oddałby te wszystkie pieniądze za uczenie się z nimi od samego początku.
Żadne
z nich nie chciało pokazać mi zmartwienia. Ivan dalej uparcie sprzątał i się
śmiał, Xavier dokuczał Robertowi, a ten coraz bardziej się wkurwiał. Albo
zapomnieli, albo naprawdę mieli w dupie to, co zaszło w tym pomieszczeniu. Tak
czy siak, dla mnie lepiej. Odwróciłem się, chcąc ich zostawić i zamarłem. Nagle
poczułem oblewające mnie zimno. To jak zobaczenie swoich ostatnich chwil życia,
a przede mną stał tylko uśmiechnięty Claude. Sparaliżowało mnie, nie mogłem się
ruszyć, ani odezwać. Kiedy mnie zaszedł? Jakim cudem tego nie dostrzegłem?
Dodatkowo ten wyraz twarzy był przebiegły, jakby wiedział więcej, niż inni.
Prześwietlał mnie, nie odwracał wzroku, nie bał się. Czuł, że jest ponad mnie?
Odpuścił.
Zrobił krok w tył i po prostu odszedł. Teraz czułem się jak zamknięty w klatce
i obserwowany non stop. Czy wcześniej też za mną chodził, a ja nie zdawałem
sobie sprawy? Nie, popadałem w paranoję. Na pewno przyszedł skontrolować pracę
Ivana, w końcu byli partnerami. Niepowodzenie jednego kończyło się karą dla
drugiego. Mój Boże, przestraszył mnie dzieciak. Przetarłem oczy, aby się
ocknąć. Ironiczny śmiech opuścił moje usta. Naprawdę do tego doszło, co nie?
Claude w jednej sekundzie doprowadził mnie do zawału serca. Z nim zdecydowanie
było coś ostro nie tak.
Zostawiłem
trójkę niczego nieświadomych uczniów i poszedłem do domu. Wierzyłem, że
sprzątaczki dopilnują ich porządnie. Cieszyły się jak diabły na widok nowego
zwolennika. Czasem znajdowałem gorszych katów, niż znałem... Po długiej
przechadzce do domu, w końcu dotarłem. Nie mierzyłem czasu, za to Damien zrobił
to dokładnie. Wściekły chodził po domu, a na mój widok niemal wyzionął ducha.
–
Czy ty, kurwa, zdajesz sobie sprawę, że byłem na granicy załamania nerwowego? –
warknął, rzucając swoim drogim zegarkiem. – Czemu nie wróciłeś do domu?
–
Pisałem ci wiadomość – usprawiedliwiałem się. – Miałem dłużej zajęcia.
–
Masz na myśli: – Przystawił telefon do twarzy, aby przeczytać treść wiadomości.
– Wybacz, kwiatuszku, wynikły komplikacje i muszę się nimi zająć? – Rzucił mi
gniewne spojrzenie. – Jak ktoś cię rozpoznał...
–
Och, nie dopisałem. Tam powinno być „wynikły komplikacje w klasie i muszę się
nimi zająć”. Sorry, czasem korekta sama kasuje mi słowa.
–
Ty żartujesz, tak?
–
Poważnie. – Westchnąłem, zabierając z lodówki picie. – Jesteś przewrażliwiony,
Damien. Dobrze mi na wolności, a gdybym potrzebował tarczy, to wierz mi,
zadzwoniłbym od razu. Czasem zdarzą się nadgodziny, nie bądź w gorącej wodzie kąpany.
Temat
został zakończony i choć nie powiedział tego na głos, mocno mu ulżyło. Może nie
sprawiałem mu kłopotów w domu, ale jeśli spóźniałem się z powrotem, od razu
wyobrażał sobie najgorsze scenariusze. Dylan był przerażający, wiec w sumie się
mu nie dziwiłem. Musiałem też załatwić sobie nowy telefon, bo ten stary został
roztrzaskany o płytki w prysznicach. Czasem zbyt późno zdawałem sobie sprawę,
że Chase za bardzo świruje i potem to Jeremiah musi kminić nad naprawą
wyrządzonych błędów. Miałem rozdwojenie jaźni, czemu pytacie? Nikt nie pytał?
No nieważne. Tak na poważnie to dzieliłem sobie swoje życie. Chase oznaczał zło
i morze krwi oraz moją naturę sadysty. Jeremiah był czysty i bezwarunkowy. Coś
było albo dobre, albo złe. Czasem mieszałem te życia ze sobą, ale przeważnie
starałem się cechy charakteru Chase’a chować głęboko w sobie. Rząd nie
pozwoliłby mi na zabawy w starym stylu, a gdyby dowiedzieli się, że
skrzywdziłem nastolatka... byłbym martwy. Sprowokował mnie, dobra? Chase poczuł
ochotę wydłubania mu oczu, i tak dobrze, że skończyło się na jakimś zadrapaniu.
Następnego
dnia wstałem jak zwykle wcześnie. Nie miałem karnych zajęć ze swoją klasą, ale
i tak nie lubiłem długo spać. Przygotowałem sobie szybkie śniadanie i cały czas
obserwowałem Damiena, który siedział przy stole z nosem w laptopie oraz moją
dokumentacją obok. Wyglądał na zapracowanego, więc nie chciałem mu przeszkadzać
i w ciszy jadłem. Niespodziewanie rzucił się plecami na oparcie krzesła, aż
zatrzymałem dłoń z kanapką przy ustach. Wyglądał na zdenerwowanego i
zaniepokojonego w jednym. W końcu spojrzał na mnie.
–
Co oni sobie myśleli? – spytał.
–
Kto? Z czym?
Prawie
mu jedno oko uciekło, gdy miał dość mojej głupoty.
–
Z tobą jako nauczycielem tych ludzi – wyjaśnił. – Ty wiesz, kim oni są?
–
Bandą dzieciaków, które nie mają lekko? – Udawałem jeszcze głupszego. – Jak
zaczniesz na nich psioczyć, to osobiście ci wykurwię.
–
Jezu, tu nie chodzi o klasę społeczną – zirytował się i zamknął pokrywę laptopa
z hukiem. – Z ciekawości i troski przejrzałem ich kartotekę. To, co podają ci
na tych świstkach, jest szczątkowym życiorysem. – Rzucił dokumentami, aby się
trochę wyładować. – Chase, to nie są zwykłe nastolatki.
–
Mają supermoce teleportacji? – spytałem całkiem poważnie, a widząc, że Damien
zaraz rzuci mną, a nie kartkami, pospiesznie dodałem: – Claude mnie zaskakuje
pod tym względem. Dziwny chłopak.
–
Claude? Ten niemowa? – dopytywał, na co skinąłem. – O nim jest najmniej i też
mnie to martwi. Nie ma żadnych przewinień prawnych, co więcej, o jego rodzinie
też za wiele się nie dowiedziałem. Jeśli czujesz z jego strony zagrożenie,
musisz uważać. – Pochylił się. – Martwią mnie też inni.
–
Czemu?
–
Połowa z nich została spisana za tę samą napaść. – Zagryzł wargę, a chwilę
później wyjął odpowiednie kartki z opisem moich uczniów i rozstawił je przede
mną, samemu wstając. – Adikia, Anika z Avą, Ian, Rick, Robert, Cassandra,
Matteo, Roman.
–
Chwila, kim są Ian i Rick? – dopytałem, gdy tej dwójki kartek przed sobą nie
miałem. Zaraz jednak doznałem olśnienia, ale Damien przemówił.
–
Chodzili do pierwszej klasy, a potem zniknęli. Ale słuchaj tego – ciągnął –
cała ta klasa brała udział w bójce, zeznania się nie pokrywają. Cassandra,
Adikia, Ian oraz Matteo byli poważnie ranni. Rick został skazany na poprawczak,
bo to nie jego jedyne przewinienie.
–
Możesz po kolei? – poprosiłem, unosząc wzrok. – Co zeznali?
–
Nie znam szczegółów, wiem tyle, ile jest w policyjnych raportach. Sporo się
nagimnastykowałem, aby dotrzeć do wielu kwestii. – Usiadł i otworzył laptopa. –
Zeznania pokrywały się w kwestii napadu. Większość stanęła w obronie Iana,
którego napadli ludzie, którzy z Karirose mają mało wspólnego. – Skrzywił się,
gdy patrzył na ekran. – Zostali skazani. Bliźniaczki prawie znów trafiły do
poprawczaka, ale wybronił je ich brat. To jest pogmatwane i to bardzo. Są też
inne, drobne przewinienia, ale to pobicie widnieje w aktach bardzo wytłuszczoną
czcionką. – Zerknął na mnie. – Chase, ta klasa śmierdzi kłopotami.
–
Bo się bili? – zaśmiałem się, choć zaczynałem powoli rozumieć.
–
Nie – zaprzeczył. – Dlatego, bo ci niepowiązani z Karirose, powiązani są z
podziemiami, Chase. Ktoś w ich klasie ma wtyki. Zostali skazani, bo widnieli na
listach gończych.
–
Kto ich najął w takim razie? – spytałem, czując coraz większą pewność, ale
wolałem zgrywać głupca.
–
Nie mam pojęcia. Cała klasa zeznała, że nie znali tych ludzi i napadli ich
znienacka. Stąd ranni i stąd agresja, która zrodziła agresję. Jeśli wierzyć
intuicji, którą obaj mamy – nie miał co do tego wątpliwości – w tej klasie
widniała lub nadal widnieje osoba, która może cię poznać. Zgłoszę to Dylanowi,
nie możesz z nimi pracować.
–
Nic nie zgłosisz – odparłem, wgapiając się tępo w kartki. – To moja walka.
Prawda
była taka, że Dylan doskonale zdawał sobie sprawy, gdzie mnie wysyła. Nie byłem
głupi, wiedziałem, że jestem chodzącą przynętą na Dante. Jeśli był w tej klasie
ktoś, kto mógł mnie sypnąć, Dylan czekał na ten dzień ze zniecierpliwieniem.
Nie posłuchałby Damiena, który na mniejszym stanowisku dotarł do informacji, które
powinien dostarczyć mi Dylan. To nie był przypadek i aż durnym mi się wydawało,
że chłopak tego nie widzi. Wszystko było zaplanowane, a ja nie mogłem się
ukrywać, to nic by mi nie dało.
–
Nieprawda! – zirytował się. – Toczymy ją razem! Jeśli ktoś cię wsypie, będziemy
mieli problem, obaj!
–
Gdy ktoś mnie wsypie, Dante się upomni. – Zwilżyłem wargi, patrząc na niego
srogo. – Zależy wam na schwytaniu Dantego, czyż nie? Będę przynętą. Ta klasa
jest moim problemem i czy jako Chase, czy Jeremiah, rozłożę ją na czynniki
pierwsze. Dojdę do prawdy.
–
Kurwa, jesteś pojebany. – Oparł się na krześle. – I mam udawać, że nic się nie
stało?
–
A stało się coś? Nie, więc zaufaj mojej naturze. Jeszcze nikogo w życiu nie
zabiłem, ale jeśli będzie trzeba – przysunąłem dwa palce do skroni – po prostu
go zajebie. Damien, powinieneś wiedzieć, że mnie nie można mieć za wroga i oni
też zaczynają to rozumieć.
–
Zabijesz ich?
–
Nie, zabiję tego, który postanowi zniszczyć tych ludzi jeszcze bardziej.
–
Czemu ci zależy, do kurwy! – Odsunął się, a krzesło wydało głośny zgrzyt na
panelach. – To banda obcych ludzi!
–
Co mam oprócz obcych ludzi, hm? – mruknąłem, powoli podnosząc się z krzesła. –
Co twoim zdaniem mi pozostało? Wszyscy nie żyją, rozejrzyj się – zaśmiałem się
ponuro – ja też jestem martwy. Nieważne, czy dorwie mnie Dante, czy rząd. Nie
mam życia.
–
Więc dlaczego zależy ci na życiu tych ludzi? – Podszedł bliżej. – Traktujesz
poważnie swoją pokutę?
–
Traktuję poważnie ich stan, ale co ty możesz o tym wiedzieć? – Wzrokiem sunąłem
po jego czystych i pachnących ubraniach. – Wychowany w dobrym domu,
wykształcony za pieniądze pani sędzi. Masz pojęcie, z czym borykają się ci,
którzy tych pieniędzy nie mają?
–
I mówisz to ty – zakpił. – Facet, przez którego palce przelano litry krwi niewinnych.
–
Ci ludzie nie byli niewinni, kwiatuszku. – Z dwóch palców zrobiłem nóżki i
powoli nimi szedłem po jego klatce piersiowej do krtani, gdzie delikatnie je
wbiłem. – Ludzie, których krew mam na dłoniach, sami zgotowali sobie ten los,
wiesz? A najpiękniejsze jest to, że żadnego z nich nie zabiłem.
Odsunąłem
się z rękoma na wysokości twarzy i zawadiackim uśmiechem.
–
Jesteś chory.
–
Jestem – potwierdziłem. – Dlatego nie wchodź mi w drogę, Damien. Nie chcesz
zasłużyć na bycie pierwszym na liście do odstrzału. – W jego oczach krył się
lęk, choć skrywał to pod grubą warstwą pewności siebie. – Zaczniesz spać z
bronią?
–
Nigdy więcej mi nie groź – wycedził, mijając mnie i uderzając ramieniem. – Rób,
co chcesz, ale pamiętaj, że moja cierpliwość ma swoje granice.
Gdy
tylko zniknął z mojego pola widzenia, mina mi zrzedła. Połączyłem kropki. Do
czasu pojawienia się Indigo musiałem mieć tych ludzi pod sobą w pełnym
zaufaniu. Podejrzewałem też Claude’a, ale jeśli chciałby mi coś zrobić lub, co
gorsza, wsypać, już by to uczynił. Miał inny motyw, może nawet inne
pochodzenie. Indigo był osobą, która stanowiła problem i dokładnie tak, jak
ostrzegało mnie moje ciało, na pewno się znaliśmy. Może nie osobiście, raczej
ze słyszenia, ale już wiedziałem, kim był. Dla niego był przygotowany Chase,
reszta klasy należała pod opiekę Jeremiaha. Nawet nie łudziłem się, że dam radę
go złamać jako Jeremiah bieganiem wokół szkoły. Och, z pewnością nie. On był do
złamania tylko dzięki metodom starego mnie. W ostateczności, z chęcią bym się
go pozbył dla reszty tych ludzi.
Spojrzałem
na swoją dłoń. Jak ironicznie. Nie drżała. Po moim pierwszym zleceniu również
zachowywałem pełen spokój. Nie bałem się go bardziej niż pojawiania się znikąd
Claude’a. Zacisnąłem palce w pięść i zacząłem się śmiać.
–
Ojcze, matko... było się mnie pozbyć za życia. Mam nadzieję, że teraz
jesteście z siebie dumni.
~*~
Kolejne
dni minęły w dobrej atmosferze. W domu Damien starał się nie wchodzić mi w
paradę, nawet proponując wypad na weekend. Stwierdził, że na trzeźwo moich
humorków nie zniesie i ten jeden raz musi odpocząć. Poklepałem go po plecach i
wsparłem. Potem się okazało, że musimy wyjść z domu o tej samej porze. On
chciał się schlać w barze, a ja nie mogłem siedzieć w domu, ale za to unikać
zatłoczonych miejsc... być gdziekolwiek. Nie wiem, czy to zaufanie, czy
kapitulacja, ale mogłem się domyślać. W szkole było dwojako. W większości
przypadków zachowywali się, jakby naprawdę o nic mnie nie podejrzewali. Ethan
potrafił się pół lekcji bez skrupułów we mnie wpatrywać, co zaczynało wkurwiać.
Liz starała się nie odzywać i unikać kontaktów wzrokowych. Claude ciągle
wyglądał jak ktoś, kto ma kotki w piwnicy i wyobraża sobie moją osobę
poćwiartowaną wokół nich. Tak, po prostu się uśmiechał. Reszta zachowywała się
na pozór normalnie. Wtedy dopiero spytałem Caleba o dodatkowe lekcje włoskiego.
Chłopak od razu się zgodził i tym wytrącił Romana z obojętności. Popatrzył na
mnie trochę niepewnie, a gdy po lekcji zgłosił swoje uczestnictwo, wszystko
zrozumiałem. Nie ufał mi. Chciał mieć na oku swojego dawnego przyjaciela, skoro
tylko on miał uczęszczać na moje zajęcia. To był dobry znak, mogłem popracować
nad ich relacją.
Zaproponowałem
też lekcję wychowania fizycznego, gdy tylko grupy sprzątające uwiną się z
boiskiem za szkołą. Kevin był nawet podekscytowany tą myślą, a gdy odwrócił się
do Ivana, ten się wahał. Wiedziałem, że przy zapewnieniu im opieki, raczej
przestanie mnie podejrzewać o znęcanie się nad jego przyjacielem. Bliźniaczki
wyraziły zainteresowanie tematem i nawet będąc w grupie bogaczy, postanowiły
pomóc swoim partnerom w czyszczeniu placu. Xavier, widząc ich chęci, również
zgłosił się do pomocy, ale to akurat było komiczne dla wielu w tej klasie.
–
Ja też pomogę – rzekł. – Robercik, rzecz jasna, również.
–
Słucham? – uniósł się z końca klasy.
–
Nie mów słucham, bo cię wyrucham – zakpiła Ava.
–
Cass ci nie pozwoli – zażartowała Anica do siostry.
–
Bierz go w pizdu – wtrąciła czarnowłosa.
–
Dzięki.
Robert
skapitulował i po prostu położył się na ławce. Wiedziałem, że wielka miłość to
ich nie łączyła i to jego obrażenie się było mocno ironiczne. Mimo wszystko ta
krótka wymiana zdań sprawiła uśmiechy na twarzach większości. Było spokojniej,
to na pewno.
W
sobotę pod wieczór Damien wypchnął mnie z domu i kazał spierdalać i wrócić, gdy
zadzwoni. Przestawałem go rozumieć, ale mniejsza o to. Pozwolił mi zabrać
kluczyki do swojego auta, skoro on miał zamiar pić, nie było mu wyjątkowo
potrzebne. Mi do ucieczki już bardziej. Ewentualnej, oczywiście. Dzięki
pojazdowi mogłem udać się poza Karirose i widziałem w tym szansę. Wreszcie
odwiedzenie cywilizacji i większych miast. W domu zawitałbym pewnie koło
drugiej w nocy, ale wierzyłem, że współlokator za szybko nie planował wracać.
Pójście do durnego kina czy całodobowej biblioteki... och tak, tego
potrzebowałem! Odpaliłem silnik i w spokoju pojechałem. Upewniłem się dwa razy,
czy mam ze sobą fałszywe prawo jazdy, które przygotował dla mnie Dylan.
Niedaleko
za Karirose nacisnąłem gwałtownie hamulce. Ruch uliczny nie istniał, więc nic
we mnie nie uderzyło, ani nikt zbytnio nie zwrócił na to uwagi. Ja wrzuciłem
wsteczny i cofnąłem kilka metrów. Na chodniku odgrywała się ciekawa akcja.
Jakaś grupka licząca trójkę ludzi zaczęła się przepychać i może nie byłoby w
tym nic niezwykłego, gdybym nie dostrzegł swojego ucznia. Westchnąłem ociężale,
parkując nieopodal. Wyszedłem. Woń pijacka dotarła do moich nozdrzy, a ja
zaczynałem odczuwać irytację. Pociągnąłem za kaptur bezrękawnika jakiegoś
obcego gówniarza. Szybko się okazało, że obcy to on nie był. Mogłem przysiąc,
że widziałem go na szkolnym korytarzu.
–
Nudzi ci się w życiu? – spytałem.
–
Czego, kurwa?! – warknął, a gdy jego kolega spróbował mu pomóc, odwróciłem
chłopaka, aż ci na siebie wpadli i zatoczyli.
–
Co za skurwysyn... – syknął jednej i znów spróbował do mnie podejść, ale tym
razem po prostu kopnąłem go w piszczel.
Runął
na ziemie z jękiem. Jak ja się cieszyłem, że oni byli upici, niebo szare, a ja
niezbyt znany z roli nauczyciela. Chase, siedź cicho.
Drugi
w tym czasie postanowił zrzygać się w krzaki. Wywróciłem na ten spektakl
oczami.
–
Dlatego nienawidzę ludzi, którzy chlają. Co to za przyjemność, gdy potem twój
żołądek zwraca wszystko?
–
Jeremiah... co ty tu...? – odezwał się Ethan.
Nie
wyglądał na upitego do takiego stadium, w jakim widziałem go ostatnim razem.
Mogłem nawet stwierdzić, że był wyjątkowo trzeźwy w ten sobotni wieczór.
–
Bezdomny dzieciak wszczyna burdy, czemu mnie to nie dziwi? – rzuciłem z
przekąsem.
–
Co?
–
Wsiadaj, podwiozę cię.
Odwróciłem
się, a chwilę później zasiadłem na miejscu kierowcy. Ethan z niemałym
ociąganiem zrobił to samo i zajął miejsce obok mnie.
–
Dokąd jedziesz? – spytał, znów nie używając form grzecznościowych.
–
Za miasto po książki i może na jakiś dobry nocny seans – odpowiedziałem zgodnie
z prawdą, odpalając silnik. – Zapnij pas.
W
pojeździe panował chłód względem temperatury na zewnątrz. Może już nie było
duchoty, ale wciąż pora roku dawała o sobie znać. Chłopak wykonał moje
polecenie.
–
Kurwa, jest prawie dziewiąta wieczorem – zauważył. – Nie masz ciekawszych
rzeczy do roboty w soboty?
–
Lubię znajdować najebanych, bezdomnych dzieciaków – odparłem.
–
Przestań powtarzać, że jestem bezdomny – wkurzył się. – Też patrzysz na mnie z
góry, bo nie mam rodziny? Mam, zdziwiony? – Zaplótł ramiona na klatce
piersiowej, a ja spojrzałem na niego jak na idiotę.
–
No pewnie, że masz. Musiałeś wyjść z czyjejś macicy. – Oniemiał. – Znajduję cię
na ulicy jak bezpańskiego psa. Twoje hobby zaraz po masochiźmie?
–
Adoptujesz mnie, jeśli potwierdzę? – spytał zadziornie.
–
Mamy problem, bo ja nie lubię psów – odpowiedziałem z rozbawieniem, puszczając
mu oczko.
Komentarze
Prześlij komentarz