Intertwine Cz.42
Każdy
normalny w ostatnich chwilach swojego życia łapczywie pochłania każdy widok za
oknem, ale nie ja. Ja normalny nigdy nie byłem. Po kilkunastu minutach ciszy,
bo Lin okazał się milczkiem, a ja nie miałem ochoty komentować swojego
położenia, najzwyczajniej w świecie zasnąłem. Obudził mnie śmiech i
zadziwiająca cisza. Rozejrzałem się, rozpoznając miejsce od razu. Parking
podziemnej jawnej firmy Dante. Kierowca grzecznie czekał, aż wysiądziemy, a
właścicielem śmiechu był nie kto inny jak Lin. Patrzył na mnie z szerokim
uśmiechem.
–
Tylko ty mogłeś zasnąć w takich warunkach – skomentował, a drzwi od mojej
strony w końcu zostały otwarte.
Wysiadłem,
mając przed sobą bardzo dobrze znajomą twarz. Charlie. Chłopak był jednym z
młodszych pracowników, przynajmniej za mojej kadencji. Zawsze był sympatyczny i
dostawał za to po głowie od starszych kolegów po fachu. Teraz miał eskortować,
a raczej pomóc w tym, mojej osoby. Przełknął ślinę i spojrzał na Lina, który
również wysiadł i stanął niespiesznie obok mnie. Wyjął papierosa, odpalając go
powolnym ruchem. Dmuchnął chmurą dymu wprost na chłopaka, ale ten nieustępliwie
zgrywał twardego.
–
Na co czekasz jeden i drugi? Zapomniałeś drogi do domu, Chase? – Uniósł brew,
ale nie było w tym geście cienia sympatii. To nie był Lin, którego znałem, a
przynajmniej nie ten, za którego się podawał.
Ruszyłem
przodem, ale Charlie podbiegł, aby czasem nie zostawiać mnie za bardzo samego.
Bóg wie, co czekało go za niewywiązanie się ze swoich obowiązków. Wolałem nie
sprawiać mu problemów, zapewne przez ostatni rok nie miał tu lekko. Parking
wyglądał na tak samo zaludniony, jak zawsze. Dante nie stracił zbyt wielu
klientów, nawet jeśli jego firma została przeze mnie wskazana na kryjówkę
mafii. Nie powiedziałem policji, aby szukali piętra niżej, najwyraźniej byli
większymi idiotami, niż sądziłem.
Minęliśmy
windy na górę, klatkę schodową na górę, a za nią wkroczyliśmy na długi
korytarz, na którego końcu mieściły się w dalszym ciągu drzwi na kod. Charlie
wyprzedził mnie i wpisał pospiesznie liczby. Otworzył przede mną drzwi, więc
pozwoliłem sobie wejść pierwszy. Doznałem szoku. Spodziewałem się na lewo
schodów na tak zwane „półpiętro”, ale żadnych nie było. Zostały zabudowane
przez nowopowstałą ścianę. Lin znów się zaśmiał i zaczął kręcić papierosem,
naśladując czarodziejską różdżkę, co utwierdziły wypowiadane przez niego słowa:
–
Czary mary hokus-pokus!
Dłonią
pchnął mocno ściankę, a ta w małej części ustąpiła i ukazały się przede mną
drzwi. Ukryte drzwi. Rozchyliłem usta ze zdziwienia, bo takiej technologii po
Dante się nie spodziewałem. Mieli ukryte przejście! Za moich czasów nie musieli
się bawić w takie akcje, trochę pochlebiało, że zmusiłem ich do tego kroku
naprzód. Niepokoiło także. Zawahałem się, ale ruszyłem w kierunku schodów,
które już dobrze znałem. Zeszliśmy w trójkę na ‘półpiętro’ a stamtąd czekała
nas już prosta droga w dół windą. Dwa piętra w dół, będąc dokładnym.
Ledwo
przekroczyłem próg klatki schodowej, a poczułem, że coś zmierza w moim
kierunku. Uskoczyłem w bok, wpadając przez to na Charliego, a przede mną
malował się inny facet w garniturze. Lin prychnął, przecinając drogę między
nami i wcisnął guzik przywołujący windę.
–
Sorry – powiedziałem do młodszego chłopaka, który zakłopotał się i machnął
ręką.
–
Powinieneś go zakneblować, a nie prowadzić jak równego sobie! – skarcił
młodszego kolegę po fachu.
–
Ale to jest...
–
Zdrajca! – wrzasnął i znów podszedł bliżej, ale gdy chciał chwycić Charliego,
ja chwyciłem jego za nadgarstek i szybko wykręciłem, przez co mężczyzna
poleciał na ziemię z hukiem.
Lin
patrzył na spektakl z teatralną pozą, Charlie nie wiedział, czy powinien
zainterweniować, a jeśli tak, to po czyjej stronie?
–
Jesteś idiotą, Marin – stęknął Lincoln, a mężczyzna zbierał się z posadzki. –
To wciąż Chase, jeśli się do niego zbliżysz bez ostrzeżenia, połamie cię jak
zapałkę.
–
I ty tak to akceptujesz? Tym bardziej powinniście go związać! – syczał, bo
najpewniej odczuwał niesamowity ból ramienia. Mimo to wstał na równe nogi.
–
Obiecałem mu, że ze względu na stare czasy, będę dla niego miły. Masz przy
sobie dwóch katów, naprawdę chcesz się z nami kłócić? – Wyszczerzył się
podstępnie, a Marin skapitulował i wrócił na swoją pozycję. – Tak myślałem.
Winda
w tym czasie przyjechała, a my do niej wsiedliśmy. Charlie wiercił się dłuższą
chwilę, aż w końcu powiedział cicho:
–
Dziękuję, nie musiałeś tego robić.
–
Ty za to po dwóch latach powinieneś już mieć podstawy w małym palcu –
odpowiedziałem z ogromną rezerwą. – Jeśli podpadniesz w ten sam sposób Dante,
nie dożyjesz świtu. – Spojrzałem na niego kątem oka, zauważając dzięki temu
jego drgnięcie.
–
Mam udawać, że tego nie widziałem, czy powiedzieć o waszej relacji? Sam nie
wiem – mówił pod nosem Cassidy.
–
Nie bądź większym lizusem, niż już jesteś – odpowiedziałem, patrząc przed
siebie.
Ten
tylko zaśmiał się w głos, a my dojechaliśmy na miejsce. Wyszedłem pierwszy i
dopiero się zorientowałem, że wcale nie pojechaliśmy na poziom minus dwa.
Spojrzałem zmieszany na Lina, ale ten już dawno pozbył się swojego papierosa i
teraz patrzył na mnie wymownie. Uniosłem dłonie w boki, pozwalając mu na dotykanie
mojego ciała w poszukiwaniu jakichś niebezpiecznych rzeczy. Od razu zabrał moje
klucze i scyzoryk, chowając w kieszeni od swoich spodni. Potem szarpnął mnie za
ramię i ruszyliśmy na prawo, gdzie znajdowało się między innymi biuro Dante.
Przełknąłem ślinę. Naprawdę nie tego się spodziewałem. Byłem przekonany, że
najpierw czeka mnie długa batalia z Linem w sali przesłuchań, a dopiero potem
zjawi się mistrz i będzie podziwiał jego dzieło, słysząc moje ostatnie słowa.
Wszystko było nie tak. Już przestawałem liczyć, bo ci najwidoczniej
przewidzieli każde moje teorie.
Lin
zapukał grzecznie w drzwi od gabinetu, a gdy usłyszał ciche pozwolenie, od razu
wszedł, zostawiając mnie przez chwilę z ochroniarzem. Wykorzystałem ją.
–
Nie sprzeda cię – zapewniłem.
–
Skąd wiesz?
–
Bo zależy mu tylko na jednej głowie. – Wskazałem na swoją. – Twoja poleciała,
by już dawno temu, w tamtym korytarzu. Ale zacznij się wreszcie słuchać.
Mężczyzna
wrócił, a kiwnięcie głowy zaprosiło mnie do środka. Wszedłem, niezbyt obawiając
się finału, bo ten był tylko jeden. Bolesne tortury i długi koniec mego życia.
Pomieszczenie było jednym z większych w całych Podziemiach. Dante siedział
oczywiście za masywnym biurkiem z okularami na nosie. Wygodnie opierał się na
krześle z pozą myśliciela oraz nogą na nodze. Jedna z rąk swobodnie leżała na
podłokietniku, a druga palcem wskazującym podbierała skroń, gdy kciukiem linię
szczęki. Trudno było ocenić jego nastrój, miał swój nieprzystępny wyraz twarzy
jak zawsze przy swoim wymierzaniu kar. Charlie został za drzwiami, a ja
powolnymi krokami zaszedłem pod samo biurko. Lin musiał stać daleko ode mnie,
więc ta rozmowa nie do końca obowiązywała jego, ale był tu raczej jako świadek
i potencjalny obrońca mistrza.
–
Nie lubię tego, ragazzo – odezwał się jak zwykle głębokim tonem. Nie słyszałem
go od roku, przeszedł mnie dreszcz lęku.
Ja
się nim zajmę, powtarzał głos w mojej głowie.
Zajmij,
odpowiedziałem.
I
tak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w miejsce Jeremiaha zjawił się
Chase i zaszczycił swojego dawnego mistrza parszywym uśmiechem. Wyraz twarzy
mistrza się zmienił, jakbym zrobił coś, co łamało jego schemat. Chase’a to
bawiło i schlebiało, ale wewnętrznie czułem, że to nie był dobry znak.
–
Jesteś bezczelny do końca – powiedział, a za chwilę wstał. Patrzył na mnie
nieprzychylnie. – Uklęknij.
–
Bo jeśli nie, to twój nowy-stary kat mnie zmusi? – Kiwnięciem głowy wskazałem
za siebie. – Śmiało i tak nic lepszego mnie nie czeka. Jeśli myślałeś, że
uwierzę w jakąś formę rekompensaty i odkupienia, to och, jak głupim musisz być?
–
Chase – upomniał mnie Lin, choć o dziwo nie wystąpił, aby mi przyłożyć.
–
Nie, dla ciebie odkupienia nie było od dnia, w którym nas zdradziłeś –
sprostował. – Widzę, że brak ci jednak szacunku do mnie, który tak wiernie
okazywałeś latami. Cóż się z nim stało, Chase?
–
Już nie ragazzo? – zaśmiałem się. – Stoczyłem się, czy zapomniałeś, aby nie
nazywać mnie w ten sposób? Dante, do rzeczy, bo kat stygnie.
–
Rozumiem więc, że nie posiadałeś go, a jedynie udawałeś – stwierdził, obchodząc
biurko. – Myślałem, że możemy sobie ufać.
–
Wcale tak nie myślałeś, nie musimy się okłamywać w takiej chwili – przerwałem
mu.
–
Skąd pomysł, że ci nie ufałem?
–
Obecność Lina w tym pomieszczeniu – wyszeptałem, pochylając się do przodu. –
Odesłałeś go w cień, aby pewnego dnia mnie usunął, jeśli sprawię problem.
Zawsze powtarzałeś, że zaufanie mi to tylko przymus, bo słyszałem za wiele, ale
szkoda mnie zabijać. Prościej podporządkować. Więc nie, Dante, nigdy ci nie
ufałem i nie darzyłem szacunkiem i ty mnie też nie.
–
Jak wiele kosztowała cię ta szczerość? Żonę, dziecko i rodziców? – spytał, aby
celowo rozdrapać rany, ale nie z Chasem te numery.
–
Co mnie to obchodzi – mruknąłem niczym naburmuszone dziecko. – Zemściłem się,
mogę umierać. – Rozstawiłem ramiona, jakbym zapraszał go do przytulenia, choć
oboje wiedzieliśmy, że okazuję w ten sposób obojętność.
–
Śmierć to najłaskawsza kara. A ty zasługujesz na coś znacznie gorszego –
powiedział z cieniem uśmiechu. – Tylko pragnę cię uprzedzić, bo chyba nie
zdajesz sobie sprawy, że po ziemi wciąż stąpa osoba, która straci na twojej
śmierci. – Znów usiadł na swoim fotelu, a ja spojrzałem na niego
zaskoczony.
–
Ta? Niby kto?
Moje
serce przyspieszyło. Czyżby mówił o Ethanie? Chcieli go skrzywdzić? Jeśli
miałbym zacząć się kajać, aby tego nie robili... zrobiłbym to jako Jeremiah,
ale nie Chase. Popełniłem błąd, oddając mu wolę. Ogromny błąd.
–
Tak myślałem. – Teraz szczerze się uśmiechnął. – Nic ci nie wyjawił. W takim
razie główkuj, bo jedyne, co mam ci do zaoferowania – chwycił w dłoń teczkę z
moim nazwiskiem – to ta krótka podpowiedź. Jeśli umrzesz, on także. Twoje życie
jest ściśle związane z jego. Śmierć za śmierć, życie za życie.
–
Nie... ty nie chcesz... – szeptałem, choć znałem prawdę. Lin szarpnął moim
ramieniem, a Dante roześmiał się gorzko.
–
Owszem, Chase. Teraz on będzie dla mnie pracował, a ty będziesz patrzył, jak on
nie chce twojej śmierci i zrobi wszystko, aby utrzymać cię przy życiu. Czekają
nas długie lata świetnej zabawy, ragazzo.
Wskazał
dłonią, a Lin zaczął prowadzić mnie do wyjścia. Ktoś powiązany ze mną życiem?
Kto? Ethan? Rick? Pytania latały po mojej głowie jak rozgniewane chochliki i co
rusz powstawały nowe. Nie miałem nawet czasu zastanowić się nad tym, dokąd
zmierzamy, a zmierzaliśmy oczywiście do sali przesłuchań, zwanej potocznie
azylem kata. Powietrze znów stało się cięższe, gdy tylko zjechaliśmy na niższe
piętro, a znajomy smród od razu mnie otrzeźwił. Lin rzucił mnie na ziemię, a ja
niczym szmaciana lalka się temu poddałem. Chwilę później zabrał z jednego z
wieszaków linę do krępowania jeńców i związał mnie nią mocno. Śmierć nie
brzmiała źle, tortury tylko z nazwy i wyobraźni Lina, a ta i tak nie była tak
bujna, jak moja. Problem pojawiał się w chwili, że nie dane mi był umrzeć.
Czyżby w Podziemiach miał pojawić się nowy rekrut i to z mojej winy? Co, jeśli
byłby to Ethan? Nie, nie mogłem myśleć w ten sposób. Dante na pewno tylko
chciał mnie rozstroić, co mu się udało, bo nawet jako Chase nie było mi do
śmiechu. Lin, łaskawca, kazał mi wybrać. Stwierdził, że trzeba brać pod uwagę
propozycje byłego kata i spełnić jego marzenia względem tortur. Zaśmiałem się i
kazałem mnie zaskoczyć; zaskoczył.
Spodziewałem
się ostrego narzędzia, może trochę zabawy z niszczeniem organów od środka lub
zwierzętami, które wcześniej ktoś dla niego przygotował, może wyłupienie oczu,
odcięcie ucha, ale nie. On ubrał na obie dłonie kastety, a ja patrzyłem na to z
niedowierzaniem. To akurat była najmniej lubiana przeze mnie forma tortur.
Okładanie po mordzie, gdy ma się cały arsenał? Banał. Może i banał, ale bolał
jak cholera, gdy podniósł mnie i chwilę później z zabawnych podskoków w miejscu
zaczął okładać, a ja nie mogłem nawet się ruszyć z racji na związane dłonie za
plecami. Wylądowałem na ścianie, czując każde uderzenie mocniej i dogłębniej,
niż pięści Matteo. Kastet jednak robił swoje i wżynał się niemiłosiernie.
Pierwsze stróżki krwi, a Lin do swoich ruchów włączył własne nogi i kopniaki.
Wylądowanie
na podłodze było kwestią czasu, a pierwsze plucie krwią już zdobiło beton. Kto
by pomyślał, że moja krew kiedyś dołączy do krwi tych, których sam katowałem?
Nagle grad uderzeń ustąpił, a głośne oddechy Lina były jedynymi dźwiękami w
pomieszczeniu.
–
Bolało? Chcesz więcej czy zmieniamy pozycje, misiu? – spytał, dobrze się
bawiąc.
–
Odwrócone trajektoria – wychrypiałem. – Cokolwiek wybiorę i tak jest tylko
jedna właściwa odpowiedź. – Uniosłem na niego wzrok. – Twoja.
–
Słuszna uwaga. – Poklepał mnie po policzku, kucając przede mną. – Dlatego
właśnie byłeś potencjałem, który zmarnowałeś. Boli mnie, że tu jesteś w tej
formie, ale i podnieca. Największy kat w historii upadł i nie może wstać. Brzmi
ekstra, nie sądzisz?
Splunąłem
krwią prosto pod jego lewe oko, co otarł z małym ociągnięciem. Spojrzał na
ślinę z krwią, po czym zaśmiał się z ironią.
–
Nienawidzisz mnie, to dobrze – powiedział cicho, zaraz spoglądając prosto w
moje oczy. – Pozwól, że rozpalę tę nienawiść. To ja byłem tym, który zabił
Lyre. To ja byłem tym, który obserwował twojego zmiennika. Masz rację, zmienimy
narzędzie. Co by tu wybrać?
Stanął
przy stole i udawał wielce zamyślonego, a ja nawet jako Chase, byłem w
kompletnym szoku. Lyrę... zabił Lin? Ten, który sam mnie z nią zapoznał, który
kazał mną opiekować? Chciało mi się silnie rzygać, chciałem wierzgać, gryźć i
domagać się prawdy, siłą ją z niego wyciągając. On jednak był silniejszy i
mobilniejszy, udowodnił mi to przez kolejne godziny, które były męczarnią.
Chciałem spać, byłem taki zmęczony. Krew zdobiła już chyba każdą ścianę, sufit,
podłogę i meble. Byłem od niej cały ujebany, Lin także. Myliłem się, miał
lepszą wyobraźnię, niż mi przedstawiał przed laty. Sęk w tym, że nie stawiał na
pozbywanie się organów, a niszczenie ciała. Byłem workiem.
–
Pięć minut przerwy na siku – zakomunikował, po czym wytarł dłonie w materiał i
wyszedł.
Leżałem
pod ścianą naprzeciwko drzwi i po prostu patrzyłem zamglonym wzrokiem. Nawet
gdybym chciał, nie miałem sił wstać i sięgnąć narzędzie. Wiedział o tym
doskonale. Byłem pewien, że na mojej twarzy były już trzy nacięcia, które domagały
się szwów, były też głębokie rany na nodze i przypalona skóra na przedramieniu
od jego papierosów. Wszystko bolało w równym stopniu, więc ostatecznie nie
czułem nic. Nie wiedziałem, na czym się skupiać, więc nic nie zajmowało mojej
uwagi. Byłem taki... pusty. Już nie potrafiłem określić, czy to Jeremiah, czy
Chase. Nie miałem sił się uśmiechać, nie miałem sił panikować. Zamknąłem oczy,
ale nie na długo. Słyszałem jakieś urywki rozmów, z których wyłapałem, że ktoś
musi utrzymać mnie przy życiu i że na dziś jednak wystarczy. Zawleczono mnie do
jakiegoś pomieszczenia, które było ciasne i przez chwilę nie wiedziałem, gdzie
jestem. Zasnąłem.
Obudziłem
się, Bóg wie kiedy i miałem już rozjaśniony umysł. Izolatka, jedna z kilku.
Przez brak okien, nie mogłem ocenić pory dnia, więc po prostu leżałem i gapiłem
się w sufit. Każdy najmniejszy ruch sprawiał mi przeszywający ból. Mimo to na
mojej twarzy coś ściągało skórę, gołą klatkę piersiową zdobił bandaż. Prywatny
lekarz Dante i kata, tylko on mógł się tym zająć. Och, no tak. Ojciec Claude’a,
prawda? Ciekawe, czy chłopak przekazał smutne wieści kolegom. Pewnie nie. Moja
klasa... na pewno dałaby sobie radę beze mnie, ale trochę tęskniłem za myślą,
że znów idę do nich na lekcję. Za narzekającym Damienem. Za głupim Ethanem.
Uśmiechnąłem się na same wspomnienia tych ludzi. To był dobry rok, szkoda, że
tak krótki. Przykro mi, Ethan, nie zdążyłeś mnie rozkochać, powiedziałem w
głowie. A potem powtórka z rozrywki.
Krzesło,
do którego zostałem przywiązany, aby Lin mógł zastosować nieco ekstremalniejsze
pomysły. Dostrzegłem tylko, że zwierzęta zniknęły. Ale to i tak nie pocieszało,
gdy z tej potyczki wyszedłem bez jednego palca, kolejnymi otwartymi ranami na
twarzy i ramionach oraz poczuciem samotności. Tak, zgadliście. Ostatnia pozycja
zadała najwięcej cierpienia, bo te psychiczne nie były liczone miarą
fizyczności. Godziny ciągły się w nieskończoność, a medyk robił, co mógł, aby
utrzymać mnie przy życiu kolejną dobę. Był mistrzem w swoim fachu, ale i tak
wyłapałem jego rozżalone spojrzenie. Och, musiałem wyglądać żałośnie w takim
razie.
Wiedziałem,
że mijały dni, a może to już tygodnie? Zgubiłem rachubę po trzecim spotkaniu z
Linem. Powoli czułem niepokój i mówiąc powoli, miałem na myśli zdrowy rozsądek.
Postradałem rozum w moim odczuciu, bo pragnąłem się złamać, aby to wszystko się
skończyło, bo każdy kolejny fizyczny ból był okropny, gdy popędzała go psychika
i ciągła walka samego ze sobą. Zgubiłem się w swoich uczuciach; chcę płakać,
ale jednocześnie śmiać. Mam ochotę spać, ale jednocześnie oddychać ze
świadomością niepokoju. Już nie obchodziło mnie, że zabiorę kogoś ze sobą do
grobu, ja chciałem po prostu to skończyć.
Mój
stan pogorszył się w dniu, gdy zacząłem miewać zwidy. Wariowałem, wiedziałem o
tym, ale i tak w to wpadałem. Głębiej i głębiej, aż Lin się uspokoił. Tak. Co?
Tak. Siedział sobie przodem do oparcia i opierał na nim podbródek, patrząc na
rozmawiającego samego ze sobą mnie. Nie bawił go ten widok, nie obrzydzał, być
może ciekawił? To bardzo ciekawe. Rozmawiałem, mówiłem, ale w sumie co? Nie
wiem. Może to było o pogodzie? Ładna pogoda. W sumie nie znałem obecnej pogody.
Musiała być ładna, byliśmy w Sydney. A może niebo też lamentowało? Nie, nade
mną by nie płakało. Ach, swędziała mnie ręka. Swędziało ciało. Zabawne. Śmiałem
się, bo to było zabawne. Siedziałem, ciekawe ile? O, to znowu Lyra w rogu. Nie,
nie, Chase, to tylko cień. Szkoda. Lyra nie było podobna do cieni. To znaczy
co? Cień podobny do Lyry. To też było zabawne.
Dość.
Chciałem spać. Lin zignorował moje chęci spania, dalej wgapiając się we mnie
podejrzliwie. Po kilku minutach, a może godzinach, wstał i wyszedł. Byłem
smutny, że mnie zostawił. No, ale jak to tak samego? Okrutny. Śmiałem się, bo
to zabawne. Zabawne, prawda? Ja się śmiałem. Ja się bawiłem. Mnie to bawiło.
Ale dziwne.
Dziwniejsze
było, że czas mi się w izolatce dłużył. Leo przychodził za często, za często!
Ciągle coś grzebał, dłubał, a ja jak niesforne dziecko się buntowałem. W końcu
nie wytrzymał i pokazał mi strzykawkę, ale zanim się uspokoiłem dobrowolnie,
już ją we mnie wbił. No ała, halo, to bolało przecież! Jakby Lin mało mi ran
robił, ten musiał dokładać. Okrutnik...
~*~
Kolejne
wizyty w azylu kata pozbawiły mnie czarnych włosów i zmusiły do bieli. A może
moich naturalnych? Niemożliwe. Kwas palił moje rany na twarzy i głowie, czułem,
że zaraz stracę przytomność, ale mimo wszystko nie tak łatwo było się mnie
pozbyć. Nie łatwiej niż czarną farbę. Coś się jednak zmieniło po tych długich
godzinach na kozetce u Leo. Moja psychika znalazła równowagę na tyle, na ile
potrafiła w tej sytuacji i znów postrzegałem wiele spraw z jasnością umysłu.
Wciąż miałem w dupie tę drugą osobę, wciąż chciałem końca, ale średnio wierzył
w to sam Lincoln. Co do niego... mocno zmienił taktykę. Zamiast długich serii
ciosów, przeszedł na krótkie sesje. Może został ostrzeżony, że w takim tempie
umrę w kilka godzin? Mogłem się jedynie domyślać.
–
Ile już tu jestem? – spytałem, co nadwyrężyło moje zdarte gardło.
Siedziałem
na krześle ze zwieszoną głową i krwią cieknącą po prawej stronie głowy.
Przymknąłem powiekę, gdy dostała się pod nią i uniemożliwiała widzenie. Tym
razem Lin postanowił pokiereszować mnie od środka i podawał specyfiki, które
przyrządzane były przez niego. Nigdy w swoich metodach nie stosowałem trucizn,
które robiłbym sam. To było dla mnie dziwnie skomplikowane, Dante dostarczał mi
te gotowe. Lin musiał być wybitnym chemikiem, bo przyniósł ze sobą wiele płynów
i proszków, które na moich oczach bezbłędnie łączył i wlewał mi do gardła lub
podrażniał celowo rany. Ciekawy czy Leo był na niego o to zły...
–
Pięć dni – mruknął.
Był
oparty o ścianę tuż obok drzwi, czyli naprzeciwko mnie. Zaraz obok mieściła się
szybka, za którą ktoś mógł nas obserwować, ale my nie byliśmy w stanie dostrzec
za nią nic. Obecnie miał przerwę, która ciągnęła się zaskakująco długo.
Dzisiejsza sesja toczyła się za krótko, aby mówić o zmęczeniu czy znudzeniu.
Było coś jeszcze.
–
Co teraz? – spytałem, unosząc delikatnie głowę na niego z niemałym trudem. –
Dostałeś rozkazy powstrzymania swojej żądzy, prawda? Co teraz?
–
Chase, Chase. – Pokręcił z dezaprobatą głową. – Raz jesteś jak obłąkany, a na
drugi dzień zdajesz się łączyć kropki jak za starych czasów. Przerażasz mnie
trochę.
–
Miałeś mnie złamać – stwierdziłem, unosząc kącik ust. – Jak można złamać kogoś,
kto nie ma nic do wyjawienia? Zadawałeś ból, doszliśmy do punktu kulminacyjnego
tego spektaklu. Ponawiam pytanie, co teraz?
–
Jaka jest twoja teoria?
–
Potrzebne są mi nogi, więc jeszcze gdzieś pójdę. – Niemrawo poruszyłem
kończynami, ale i tak bolały od licznych siniaków i nacięć, które były płytsze
niż na twarzy czy klatce piersiowej. – Moje dłonie i palce także są potrzebne,
bo one również zostały oszczędzone. Z wyjątkiem jednego palca. Moja teoria? Że
właśnie kończymy pierwszy etap i ciekawi mnie drugi.
–
Nie umknęło to twojej uwadze – przyznał z podziwem. – Owszem. Dante zabronił mi
pozbawiać cię władzy w dłoniach i stopach, bo najwidoczniej zaplanował dla
ciebie coś jeszcze. Nie wiem co, nie musisz pytać. Musisz wiedzieć, że bardzo
nie podobał mu się twój nowy kolor włosów, twoje nowe imię a twoje zachowanie
pozostawiało wiele do życzenia. Łamałem cię, to akurat fakt, który ominąłeś.
–
Ach tak? – Uśmiechnąłem się, ale coś ciągło skórę i szwy na mojej twarzy, więc
syknąłem i od razu przestało mi być do śmiechu.
–
Zawsze byłeś wybrakowany – odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – Ja od
początku uczyłem cię dokańczać dzieło, a gdy się od tego wymigiwałeś, chciałem
cię sprostować. Dante wtedy mi zabronił, twierdził, że to ma swoje zalety.
Potem dochodziły mnie słuchy, że cieszy cię, że jesteś tylko katem, nie
mordercą. Naprawdę w to wierzyłeś?
–
Nikogo nie zabiłem – powtórzyłem mantrę. – Mam krew na rękach, ale nie jestem
zabójcą.
–
Chase, to błędna odpowiedź. Nie wracajmy do punktu wyjścia – zalecił.
–
Och, więc miałeś łamać moją psychikę... Zgadłem?
–
Miałem otworzyć ci oczy, bo już nikt nie musi obchodzić się z tobą jak z
jajkiem – skwitował rozdrażniony. – Zabijałeś, Chase. Nie. Gorzej. Zostawiałeś
tych ludzi w męczarniach agonalnych. Ja przynajmniej ich dobijałem, a ty
kazałeś im umierać w cierpieniu. Jesteś większym potworem, niż myślisz.
–
Nie.
–
Dante nie pozwolił mi się wtrącać, bo wiedział, że to pewnego dnia może cię
zniszczyć.
–
Nie.
–
Sadysta, powtarzał. Jest ślepy na swoje poczynania. Kocha widok odchodzącej
duszy. To cierpienie, te agonie.
–
Nie! – wrzasnąłem i poruszyłem się gwałtownie, co poraziło mnie niczym piorun.
Całym moim ciałem wstrząsnął ból. Skuliłem się na krześle. Przez to nie
zauważyłem, jak mężczyzna kucnął przede mną, dotykając podbródka.
–
Zamęczyłeś dziesiątki jak nie setki ludzi, mój drogi. Potwór, czyż nie? Nie
martw się, mam do ciebie większy szacunek dzięki temu. Taki drastyczny.
Odwróciłem
wzrok. Bez sensu. Kłótnia z nim nie wniosłaby nic dobrego. Wierzyłem, że nikogo
nie zabiłem. Ja... nie zrobiłem tego. Wszystkich dobijano... poza moimi oczami.
Nie dobijano? To ja byłem tym, który ostatni ich dotykał? Tak? Nie? Nie. Moje
serce biło jak oszalałe. Nie mogłem w to wierzyć, bo to by oznaczało, że
okłamywałem wszystkich. Damiena, Ethana... i przede wszystkim samego siebie.
Lyra na pewno by mi powiedziała, gdyby prawda była inna niż ta mówiona przeze
mnie. Wierzyłem w to. Wierzyłem w autentyczność naszej miłości.
Lin
przeczuwał, co nadchodzi, więc wstał i podstawił wiadro przede mnie.
Zwymiotowałem. Czułem obrzydzenie do siebie, do wszystkich. Lyra była
obrzydliwa, Lin był obrzydliwy. Całe moje ciało mnie brzydziło. Chciałem
zdrapać swoją skórę. Swędziało. Bolało. Paliło gorzej niż łańcuch, który
rozpalony kilka dni temu oplatał moje przedramię, topiąc skórę. Śmierdziałem.
To musiałem być ja. To spotęgowało torsje. Powietrze. Dusiłem się. Tak bardzo
nie chciałem mu wierzyć, ale im dłużej szukałem kontrargumentów, nie miały one
sensu. Dlaczego miałbym wierzyć narzeczonej, skoro to Lin mnie z nią zapoznał.
Była taka sama jak wszyscy. Oszukała mnie. Moi rodzice, ukochana, przyjaciel,
znajomi. Wszyscy kłamali. Obłuda. Ohyda. Śmierdzący ludzie. To ja, ja też
śmierdziałem. Tak mocno swędziało, chciałem to zdrapać. Dlaczego musiałem się
urodzić?
Chciałbym,
żeby zapadła cisza. Teraz to ja potrzebowałem przerwy, ale Lin doskonale o tym
wiedział i nie zamierzał mi jej dać. Powtarzał, jego zdaniem, prawdę i wpajał
mi ją, jak przykazania. Chodził po pomieszczeniu w spokojnym rytmie, opowiadał
swój punkt widzenia, doprowadzając mnie tym samym do obłędu. Twarz mnie bolała,
od naciągania skóry, gdy zacisnąłem mocno powieki i modliłem się o ciszę i
stracenie słuchu. Dlatego nie obciął mi uszu, nie uszkodził bębenków.
Nadgarstki piekły od szamotania się z węzłem. Chciałem uciec, chociaż ja nigdy
nie uciekałem. Słowa Damiena znów pobrzmiewały w mojej głowie. Wiedziałem, ja
nie mam prawa być wolny. Wiara. Na co to komu? Sztuczna nadzieja. Wszyscy byli
tacy sami, a ja byłem skazany na samotność.
Wymodliłem
się o koniec. Zabrano mnie do izolatki, gdzie przez całą drogę potykałem się o
własne nogi, a na miejscu już czekał medyk. Jak mnie zobaczył, to przymknął na
chwilę powieki. Ciekawe, czy był lepszym ojcem dla Claude’a niż mój ojciec dla
mnie. Idiotyczne pytanie. Nie planowałem go zadawać. Położyłem się grzecznie.
Obejrzał wszystkie rany, zmienił opatrunki. Na widok głowy syknął wiązankę
przekleństw po rosyjsku, a ja spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Myślałem, że
facet był czystym Australijczykiem, skąd ten rosyjski akcent w jego zasobie
słownictwa? Może przypadek. Tak. Kogo to obchodzi.
Gdy
zajął się wszystkim, obwiązał moją głowę bandażem i zakleił mi prawe oko
opatrunkiem. Znów czułem zaskoczenie, ale tym razem tego nie przemilczałem.
–
Po co?
Zastanowił
się przez chwilę, a gdy stwierdził, że i tak ta informacja nie jest dla mnie
niebezpieczna, po prostu odpowiedział.
–
Oko zaszło ci krwią i możliwe, że bez dobrej opieki okulisty, możesz mieć
problemy z widzeniem. Nie zajmuję się tą dziedziną, ale mogę pomóc doraźnie –
powiedział. – Zszyłem ci brew i policzek, oko nie zostało zranione, a
przynajmniej nie tak głęboko, jak te dwa miejsca. Mimo to mogą być komplikacje.
A
więc rana na pół twarzy, co? Dziwne, zapomniałem o tym detalu. Chociaż, jakby
się tak zastanowić, to faktycznie Lincoln zabawił się z jaką gumą. Trochę
przypominała małych rozmiarów bicz, ale z czymś ostrzejszym na końcu. Cóż, nie
miałem okazji się przyjrzeć, łatwo zapomniałem w ogóle o tej ranie. Zacząłem
się gubić w ich ilości.
–
W takich chwilach... żałuję tej pracy.
–
Ja swojego życia żałuję od urodzenia – odpowiedziałem mu, patrząc się tępo w
sufit.
Nie
skomentował tego, tylko delikatnie okazał mi wsparcie poprzez dotyk na
ramieniu, a potem zostawił mnie samego. A raczej tak mi się zdawało, dopóki
znów nie pojawił się w zasięgu mojego wzroku i znowu z igłą. Popatrzyłem na nią
ze zmieszaniem. Co tym razem? Przeciwbólowy? Nie. Środek nasenny. Zanim
odpłynąłem, usłyszałem jego słowa:
–
Zrobiłbyś sobie krzywdę, gdybym zostawił cię samego.
Miał
stuprocentową rację. Czekałem na jego odejście, aby zacząć zrywać szwy jeden po
drugim. Pragnąłem to skończyć. Teraz, natychmiast. Dante nie był idiotą,
wiedział, jak łamać ludzi i nie dawać im satysfakcji. Zapewne Rick był jednym z
czarnych koni, które znów mu zwiały z wybiegu i o które musiał się dopominać,
tracąc dodatkowe pieniądze. Ciekawe, czy już wyciągnął go z więzienia, czy
dopiero się o to martwił. Martwił to za duże słowo. Jak daleko musiał
przewidzieć moje kroki, aby spodziewać się po mnie misji samobójczej? Ja nigdy
nie uciekałem. Może wszyscy znali mnie lepiej niż ja sam? To się zaczynało
robić żałosne.
Godziny,
a może doby mijały w samotności, ale już nawet w izolatce nie byłem wolny.
Przywiązano mnie pasami do łóżka, żeby nie przyszło mi nic głupiego do głowy.
Pierwsze minuty tego odkrycia bawiły niemiłosiernie. Potem zaczęło denerwować.
Słowa Lincolna wracały ze zdwojoną siłą. Analizowałem, a to wcale nie było
dobrym rozwiązaniem. Zawsze wolałem nie roztrząsać przeszłości, teraz nie
mogłem się od tego uwolnić. Postanowiłem odbiec myślami gdzieś indziej i na
początku to działało. Moi uczniowie. Na pewno sobie poradzili, a skoro minęło
pewne pięć dni, to musieli coraz ciężej pracować przed egzaminami. Byli
uzdolnieni, nie musiałem się nimi przejmować. Potem przeszedłem gładko do
Ethana. Z tym to już takiej pewności nie miałem, w końcu to idiota. Jeśli dowiedział
się już, że zostałem zabrany przez Podziemia, mógł stracić zapał do pracy. Ach,
schlebiałem sam sobie, egocentryk pierdolony. Wcale nie musiał rzucać swego
życia dla mnie, w końcu miał plany związane ze studiami. Złożył papiery, chciał
wyjechać i się kształcić. Nie zrezygnowałby z tego dla mnie. Wierzyłem w to.
Nikt już mnie tam nie potrzebował. Matteo opanował swoją złość dzięki
terapeucie, Cass była leczona w szpitalu, Roman przejrzał na oczy, Adrian
stanął w obronie klasy. Zdążyłem, pomyślałem i zamknąłem oczy. Pierwszy raz od
dłuższego czasu poczułem spokój, taki kojący lek na wszystkie rany, jakie
zostały mi zadane.
Medyk
postawił mnie na moje zdrowe nogi – względem reszty ciała – i zostałem
poprowadzony do azylu. Wcześniej zdjął cały opatrunek z głowy, więc dopiero
teraz zrozumiałem, że naprawdę prawe oko miało lekką mgiełkę. Nie zakłócało
widzenia, ale było niekomfortowe. Zamarłem w progu, bo przede mną na krześle
już ktoś siedział. Przeskoczyłem na lewo, gdzie Lin opierał się dupskiem o stół.
Zachęcił gestem głowy do podejścia, co uczyniłem, a drzwi za mną się zamknęły.
–
Co się dzieje? – spytałem.
–
Jeszcze chwila. – Spojrzał na zegarek na nadgarstku. – Dante i jego goście będą
obserwować egzekucję. Twoją ostatnią.
–
Moją – powtórzyłem głucho. – Chyba się gubię.
–
W takim razie wyjaśnię. – Ochoczo odepchnął się od mebla i podszedł do mnie,
wskazując dłonią na rozbawionego Ricka. – Ten oto delikwent miał trafić na
twoje krzesło, zanim odpierdoliłeś ten cały cyrk. Twoja ostatnia praca, której
nie wykonałeś. Masz okazję zrobić to teraz.
–
Dobrze się czujesz? – spytałem go, bo szczerze powątpiewałem w jego zdrowie
psychiczne. – Po co miałbym dla was cokolwiek robić. Sam go zabij.
–
Nie rób scen, ludzie patrzą – szepnął drwiąco. – Od twojego ruchu zależy, czy
twój ostatni członek rodziny, który de facto stoi za tą szybą, wyjdzie stąd
żywy. Och? Nie wspominałem? – Wyszczerzył się, gdy na mojej twarzy musiało
malować się zdezorientowanie. – Jeśli nie odegrasz swojej roli, Dante ma prawo
zabić jego, Ethana i każdego, kogo znałeś choćby z widzenia.
–
Musiałby wyrżnąć pół miasta – zadrwiłem, ale i tak mężczyzny nie dało się
zwieść. Widział moje zdenerwowanie. Niepewność.
–
No chyba w to nie wątpisz? – Uniósł prowokacyjnie brew. Złapał moją dłoń, która
zawierała komplet palców i włożył w nią pistolet. – Dante jest łaskawy,
wystarczy, że pociągniesz za spust. Bez tortur.
–
Co mnie obchodzą ci ludzie? – spytałem, unosząc wzrok z broni na niego. –
Zabijcie ich.
–
Jesteś tego pewien? – Przechylił głowę. – Cassandra Rodriguez, szpital
psychiatryczny. Lekarz czeka na informacje, czy powinien pomóc jej z chorobą.
Policjant z więzienia, który dziwnym trafem akurat ma po drodze do brata
Ethana. Ach, sam Ethan też złożył papiery do Newcastle, prawda? Roman zdaje się
do szkoły wojskowej. Mógłbym wymieniać, ale za dużo ich, więcej mamy w
dokumentacji.
Zacisnąłem
dłoń na broni. Wiedziałem, że to nie był żart od samego początku, ale z
jakiegoś durnego powodu i tak podsycałem ogień. Chciałem znać tożsamość mojej
rodziny. Chciałem... nie być powodem śmierci tych nastolatków. Jedno życie za
życie wielu. Nie, każde życie było cenne. Mniejsze zło wciąż było złem, a ja
wyrządziłem go już dostatecznie wiele.
–
Zrób to – odezwał się Rick, przykuwając moje zdziwione spojrzenie. – I tak
umrę, co za różnica z czyjej ręki? Mówiłem ci, nie? Dla mnie nie ma nawet
cienia tej szansy, którą masz ty.
Lin
minimalnie odsunął się do tyłu, aby zaraz całkowicie przylgnąć do stołu. Rick
nie miał lęku wypisanego na twarzy, pogodził się ze swoim losem już dawno temu.
Ja nie potrafiłem teraz... tak świadomie kogoś zabić. Nieważne, czy posiadałem
zgodę tej osoby, czy nie. Odebranie życia...
–
Chase – zawołał mnie, gdy ja toczyłem walkę ze samym sobą. – Chase, jesteś w
stanie skrócić moje cierpienia?
Komentarze
Prześlij komentarz