Intertwine Dodatek 3


Bo zabijanie niszczy-mistrzy

Życie potrafi pisać najbardziej zjebane scenariusze, jakie mogą zostać odegrane na scenie. Niektórych lepiej nie pokazywać światu, bo wychodzisz na tego złego. Pytanie jednak brzmiało, co mianowane było dobrem a co złem? Kim byli ludzie, by klasyfikować te dwie sprzeczne grupy. Dlaczego zabicie kogoś w akcie obrony było dobre, a zabicie kogoś w ramach pracy już nie? Nie rozumiałem zasad, którymi kierował się świat. Nie byłem skory, aby za nimi podążać. Pod osłoną nocy przemykałem ulicami, chociaż powinienem bezpiecznie spać w sierocińcu. Nie byłem tym zainteresowany. Odkąd pamiętam, sprawiałem problemy innym. Moi rodzice oddali mnie do adopcji zaraz po urodzeniu, a przynajmniej tak powtarzali mi opiekunowie. Nic nie było ciekawe, wszystko wydawało się szare i nudne. Dorośli pędzili każdego dnia, chociaż i tak mieli umrzeć. Dzieci płakały, bo nie dostawały cukierka od rodziców. Nuda.

Żaden z dorosłych, którzy odwiedzali ośrodek, nie chcieli mnie przygarnąć, gdy pokazywałem im swoje oblicze. Często dostawałem za to pasem lub lądowałem u psychologa. Życie na warunkach innych było ciężkie i denerwujące, ale przynajmniej mnie karmili. Musiałem tylko trochę podrosnąć, a potem sam dałbym sobie radę. Sam wymierzałbym sprawiedliwość według własnych zasad.

Lubiłem wyładowywać swoją złość, ale zawsze czułem, że to za mało. Kopniecie, uderzenie. To było nic. Gdy pierwszy raz okazałem się silniejszy od przeciwnika, spodobało mi się to. Prosił o litość i przepraszał, że na mnie wpadł. W sumie jego wina, powinien przepraszać. Zakonnica kazała nam wybaczać, uczyła miłosierdzia. Byłem łaskawy, dlatego mu wybaczyłem, ale czułem głód. Świadomość, że czyjeś życie było w moich rękach, była cudowna! Byłem jak Bóg, mogłem wybierać, kto mógł przeżyć, a kto umierał. Chciałem bardziej się w to zagłębić, ale jeśli bym kogoś zabił, pewnie i ja bym zginął. Byłem słaby i uzależniony od dorosłych. Nie miałem żadnych przyjaciół, którzy mogliby mnie schować. Żadnych pieniędzy, za które mógłbym uciekać. Nie miałem też papierów. Byłem tylko dzieckiem. Żałosnym dzieckiem. Jeszcze tylko trochę podrosnąć i mogłem karać, odbierać i dawać.

W wieku dwunastu lat coś zaczęło się zmieniać, burzyć moją rutynę, którą tak starannie ułożyłem, o którą tak dbałem. Zachowywałem pozory dobrego ucznia, nawet nie wdawałem się w konflikty, a przynajmniej nie te jawne. Dzieciaki wolały schodzić mi z drogi, niż zaczepiać i prosić o coś. Szkoda, lubiłem pomagać. Dlatego właśnie, gdy zauważyłem, jak niski chłopiec jest prześladowany, nie mogłem przejść obojętnie. Trójka wyższych od niego dzieciaków, szarpali nim, wyrzucali jego książki. Przez ten raban, notatnik prześlizgnął się po podłodze wprost pod moje nogi. Podniosłem go i otworzyłem. Widziałem tam staranne pismo. Kilka pytań, odpowiedzi. Wydawało mi się to dziwne, ale może toczył rozmowę podczas zajęć z kolegą z ławki.

– No powiedz coś! – warknął chłopak, który trzymał niższego za koszulkę i cisnął nim o ścianę.

Nienaturalnie jasny blondyn skrzywił się nieznacznie, ale nie zakwiczał z bólu. Nie chciałem dłużej zwlekać, więc podszedłem i postukałem jednego z oprawców w ramię. Odwrócił się zaciekawiony, a moja pięść gładko wylądowała na jego policzku. Pozostała dwójka spojrzała na mnie zaskoczona i mogłem przysiąc, że właśnie odpłynęło z nich życie. Mimo to oprawca puścił niższego i rzucił się na mnie. Szamotaliśmy się przez dłuższą chwilę, aż zyskałem przewagę i chwyciłem go za kark. Z całej siły uderzyłem jego głową w pobliski rząd szafek. Odbiło się echem po korytarzu. Nie wiem tylko, czy to szafki zazgrzytały, czy pękła mu czaszka. W każdym razie runął na ziemię nieruchomo, a ja spojrzałem wokół siebie. Trzeci z napastników cofał się, aż potknął się o swoje nogi i również wylądował na posadzce. Spojrzałem na ofiarę. Wpatrywał się wprost w moje oczy tymi swoimi ciekawskimi zielonymi. Nie wyglądał na przerażonego, a to sprawiło, że już go polubiłem. Podszedłem wiec bliżej i zacząłem zbierać z ziemi jego rzeczy. Wrzucałem je do plecaka, aż z końca korytarza nie dobiegł mnie głos nauczycieli. Podbiegli szybko, aby pomóc najbardziej poszkodowanemu, który nadal się nie ruszał.

Podałem plecak blondynowi, będąc ciągle obserwowanym przez niego. Odebrał go, a ja poczułem szarpnięcie za łokieć. Odsunąłem się w tył.

– Coś ty zrobił?! – krzyczała starsza kobieta. Uczyła chyba historii starsze klasy.

– Obroniłem słabszego? – odpowiedziałem głupio.

– Do dyrektora, natychmiast!

– Dobrze już dobrze. 

Uniosłem dłonie i pokornie szedłem do gabinetu. Nie czułem się winny i chyba to doprowadzało starszego mężczyznę do białej gorączki. Zadzwonił oczywiście po moją opiekunkę, a to zwiastowało kilkunastoma uderzeniami pasa. Na moje nieszczęście był weekend, do poniedziałku posmarowali maściami i ból był na tyle mały, że poruszanie się nie wykrzywiało mnie na każdą stronę. 

W poniedziałek dowiedziałem się też, że chłopak od spotkania z szafką doznał wstrząsu mózgu, ale tak poza tym to czaszka była cała. Nie chciałem go zabić, a raczej nie mogłem tego zrobić. Od tego incydentu byłem jeszcze bardziej omijany i respektowany. Nie dla białowłosego, bo w kontraście z innymi blondynami w szkole, jego były jak najjaśniejszy promień słońca. Podszedł do mnie na przerwie, gdzie to siedziałem na ławce przed szkołą. Wręczył mi swój notatnik, ale tym razem otwarty był na konkretnym napisie. 

Dlaczego mi pomogłeś? Nie mam pieniędzy. 

Spojrzałem na niego z politowaniem i zrozumiałem już, że ten chłopak nie mógł się odezwać. Chciałem go o to wypytać. Widywałem w ośrodku niepełnosprawnych. Głuchych, niewidomych, niemogących chodzić czy niemających jakichś kończyn. Niemowa była nowością, a ja lubiłem poznawać nowe zagadnienia. 

– Nie możesz mówić, czy nie chcesz? 

Zabrał ode mnie notes, skrobiąc zaraz coś czarnym pisakiem. Odwrócił treść w moją stronę, a ja nie mogłem wyjść z podziwu, jak starannie wyglądała każda litera, zważywszy, że pisał ją w powietrzu. 

Wada wrodzona. 

– Prześladują cię z tego powodu? 

Pokiwał głowa w odpowiedzi. Kolejny powód, który powinien być przyzwoleniem na zabijanie. Rzucanie się na kogoś tylko dlatego, że ten nie był w stanie oddać? Bronić się? Iście żałosne. Nim się spostrzegłem, przede mną widniał już nowy napis. 

Czego chcesz w zamian? 

– Nie pomogłem ci, aby coś zyskać – powiedziałem, klepiąc miejsce na ławce obok siebie. – Pomagam, gdy ktoś tej pomocy potrzebuje. Nie oczekuję rekompensaty, ale jeśli chcesz, możemy sobie pogadać. 

Ja nie mówię. Rozmowa ze mną męczy. 

– Nie przeszkadza mi czytanie. Możemy też pomilczeć, jak chcesz. – Wzruszyłem ramieniem. – Nigdy nie miałem przyjaciela, może chcesz nim być? 

Rozszerzył powieki na moje słowa. Musiał czuć się zaskoczony, że coś takiego mu proponuję. Po chwili jednak zdałem sobie sprawę, że moje słowa brzmią jak chęć odwzajemnienia się z jego strony. Zanim zaczął mazać zdanie, przemówiłem:

– Przepraszam, brzmię, jakbym cię zmuszał. Jestem Rick. – Wstałem, wystawiając dłoń. – Jeśli będziesz czuł potrzebę, zawsze możesz do mnie podejść, ale nie musimy się przyjaźnić. 

Popatrzył na moją dłoń, a potem twarz. Chwila dłużyła się, ale wiedziałem dlaczego. Niewidomi w ośrodku często długo trzymali rzeczy w dłoniach, czasem nawet długo dotykali innych, aby dokładnie zobrazować sobie kontury i kształt. Chłopiec musiał w ten swój bezczelny sposób wypatrywać prawdziwych intencji. Nie przeszkadzało mi to, mogłem tak stać pół dnia. Nie musiałem, bo zaraz ją ujął i puścił. Napisał na kartce swoje imię.

Jestem Claude. 

Mimo wszystko nie spodziewałem się, że będzie na mnie zwracał uwagę. Musiał dostrzec szaleństwo wypisane na mojej twarzy, każdy je widział, a on był świadkiem, jak masakruję głowę innego nastolatka. Sam bym na jego miejscu trzymał się z daleka. Ku mojemu zaskoczeniu na kolejny dzień podążał za mną cień. Gdy się odwracałem, nie było nikogo. Po kilku dniach miałem tego dość i zaczaiłem się na prześladowcę. Wyskoczyłem na niego zza rogu. Claude podskoczył zdziwiony na mój widok, ale ja na jego też byłem zaskoczony. 

– To ty mnie śledzisz? – spytałem. 

Przepraszam. 

– Miałeś do mnie podchodzić, a nie za mną chodzić – przypomniałem, bo może problemy ze słuchem też miał. 

Bałem się. 

Patrzyłem na kartkę i napis na niej i nie mogłem zrozumieć. To znaczy, rozumiałem, miał prawo się mnie bać, ale dlaczego w takim razie wolał mnie śledzić? Był dziwny, czułem w kościach, że mógł być ciekawym człowiekiem. 

– Nie zrobię ci nic – zapewniałem. – Możesz za mną chodzić, jeśli tak wolisz, ale jeśli chcesz usiąść obok lub stać przy mnie to też spoko. Okej? 

Zmarszczył nos, jakby poczuł coś złego, ale zaraz kiwnął głowa na znak zgody. Nie dowiedziałem się o nim wiele. W zasadzie nigdy nie podejmował rozmowy i nie chodziło mi rzecz jasna o mowę, a o pisanie. Rzadko był dostatecznie blisko, abym w ogóle mógł pytać, a gdy już się znajdował, nie był wylewny. Po tygodniach przywykłem do cienia. Był wszędzie, chociaż byliśmy w innych klasach. Na korytarzu odnajdywał mnie zaraz po dzwonku. Przesiadywał ze mną jedynie na ławkach czy to na boisku, czy stołówce. Milczeliśmy przez większość czasu razem, ale przestało mi to zawadzać, bo muszę przyznać, że początek był bardzo dziwny. Siedzicie obok siebie i nie możecie rozmawiać. Claude po prostu był i zaczynałem czerpać z tego korzyści. Ból zadawany w ośrodku był niczym, gdy wracałem do szkoły i widziałem jedyną osobę, która nie zadawała się ze mną z jakiegoś permanentnego powodu. 

W ciągu roku dowiedziałem się o nim kilku rzeczy. Miał rodziców, którzy niezbyt byli łaskawi wobec jego choroby. Wady. Był jedynakiem, bo nie chcieli kolejnej kaleki w rodzinie. Byłem zły, że ludzie tak go postrzegali. W zasadzie niemowa była lżejszą wadą od braku słuchu czy wzroku. Z Claudem dało się rozmawiać, ale przez lata wpoił sobie, że pisanie i rozmowa w ten sposób nie jest czymś komfortowym. Nie mogłem go tego oduczyć, chociaż zamieniliśmy ze sobą kilka zdań co kilka dni. Nie byłem też najlepszym mówcą, Claude był pierwszym przyjacielem, nigdy nie miałem doświadczenia z kimś przychylnie nastawionym. Obaj byliśmy niepasujący do zasad świata, ale pasujący do siebie nawzajem. 

Chłopak też widział mnie w złym świetle i to nie raz czy dwa. Z każdym miesiącem popadałem w większe i mniejsze konflikty. Zazwyczaj stał wtedy z boku, nikt go nie widział. Nauczyłem się jego techniki znikania. Zawsze był tam, gdzie było najgłośniej, wbrew pozorom ukrywał się w widocznym miejscu. Czasem była to grupa ludzi, czasem po prostu oświetlone ubocze. Nie wiem, jak to robił, ale jego metody znikania zawsze działały i oszukiwały umysł. Potrafiłeś spojrzeć się za siebie i nikogo nie widzieć, aby ponowić odruch i zobaczyć Claude'a metr od siebie. 

W wieku trzynastu lat pojawiła się kolejna propozycja adopcji. Zdziwiłem się, bo od dobrych dwóch lat miałem spokój. Musiałem przypomnieć sobie swoje techniki na zniechęcenie klienta, co nie było trudne. Dyrektorka zaprosiła mnie do sali spotkań, gdzie już czekał mój potencjalny tatuś. Uśmiechnąłem się głupkowato, zajmując miejsce naprzeciwko. Kobieta nie odpuściła i zjawiła się za mną, mocno chwytając za ramię. Ten gest miał sprawić, abym zachowywał się odpowiednio, bo czekałaby mnie kara. Się przejąłem. 

– Witaj. Ty musisz być Richard – odezwał się basowym głosem. 

Mężczyzna był po czterdziestce, a przynajmniej tak wyglądał. Miał przystrzyżone brązowe włosy i tego samego koloru oczy. Wyjątkowo przyszedł ubrany w garnitur, jakby to miało dodać mu powagi sytuacji. Omal nie prychnąłem. 

– Zgadza się. A pan to? 

– Jestem Clay Winston – przestawił się ze sztucznym uśmiechem. Coś tu nie grało. – Pani Olsen musiała cię wtajemniczyć, że chcemy dać ci dom. 

– Musi pan wiedzieć, że lubię krew – odparłem, śmiejąc się przy tym szczerze. – Moim marzeniem jest zabić każdego, kto wejdzie mi w drogę. 

– Proszę mu wybaczyć, on zawsze się tak zachowuje przy ludziach chcących go adoptować – powiedziała zlękniona, ściskając moje ramię. 

– Nie szkodzi, lubię dzieci, które wymagają dyscypliny. 

I wreszcie prawda. Uśmiech szczery niczym ostry nóż przeciął moje opanowanie. Zadrżałem. Ten mężczyzna nie przyszedł w dobrych intencjach, chciał mojej krzywdy. Zawsze mogłem go zabić, ale kurwa, miałem żyć w spokoju do szesnastki! To o trzy lata za szybko na samowystarczalność. Przełknąłem ślinę. 

– Biciem mnie pan nie zdyscyplinuje – oznajmiłem ze spokojem. 

– Nie planowałem cię bić. Wraz z żoną dajemy nadzieję tym, którzy ją stracili. Według opinii pani dyrektor – spojrzał na nią i zaraz na mnie – ty swoją straciłeś. Pomożemy ci. 

– Czyli adopcja dojdzie do skutku? – spytała z nieukrywaną nadzieją. 

– Naturalnie. Chcemy wychować tego chłopca. 

Zamarłem. Jakim prawem nie miałem możliwości podjęcia wyboru? Dlaczego ten facet mógł mnie wziąć jak produkt z półki? Byłem rzeczą dla ludzi z ośrodka, akurat to wiedziałem od małego, ale obcy człowiek... Mógł tak po prostu wybrać? Nie chciałem wychodzić z tego budynku, a jednak walizki zostały spakowane, nim zdążyłem mrugnąć. Sprzedali mnie. Szybkim ruchem wywinąłem się opiekunce i pobiegłam do ogródka, gdzie dzieci uczyły się o plonach i dbaniu o kwiaty. Pod jedną z kilku tui schowałem stary scyzoryk, który znalazłem przy bezdomnym podczas jednej z moich nocnych wycieczek. Schowałem go pospiesznie do kieszeni bluzy, a potem poczułem szarpnięcie do tyłu. Prowadzono mnie siłą do auta tego mężczyzny, w którym już były moje bagaże. Imitacja rzeczy, bo posiadałem tylko kilka faktycznych swoich własności, reszta musiała należeć jako pakiet. Coś na zasadzie dostaje pan gówniarza z kilkoma fantami gratis. 

Usadowiłem się na tylnym siedzeniu, ale nie spuszczałem z oczu kierowcy. Nóż był tępy i zardzewiały, na pewno przy zranieniu tego człowieka wdałaby się infekcja, ale żeby go zranić, musiałbym się postarać. Był większy ode mnie, miałem raptem metr pięćdziesiąt, albo coś koło tego. On musiał dobijać dwóch metrów. Był też bardziej muskularny ode mnie. Byłem podekscytowany i przerażony jednocześnie. Dokąd mnie wywoził? Już dawno wyjechaliśmy z miasta, a to oznaczało, że moja relacja z Claudem przepadła. Poczułem żal, ogromny żal w piersi pierwszy raz to uczucie było tak przytłaczające. Straciłem przyjaciela. Nie mogłem do niego wrócić. Nie, ja musiałem wrócić. I wrócę, tak powtarzałem. Zabiję go i wrócę. 

– Nie podoba mi się to spojrzenie, dzieciaku. 

Przeszywałem go wzrokiem i miałem w dupie, że mu to nie pasuje. Niech wiedział, że wziął pod dach ostre narzędzie, które potnie go na kawałki. 

– Zabiję cię – powiedziałem, jakby to nie miało wagi. Mężczyzna roześmiał się głośno. 

– Dziecięca fantazja. 

Mijały minuty, a nawet całe godziny, a my dalej jechaliśmy. Zaczynałem się robić senny, a pogoda tego dnia wyjątkowo nie sprzyjała. Musiało padać i przez to niebo szybciej pokryło się szarością i zapadł mrok. Podskoczyłem na dźwięk wydobywający się od mężczyzny. Wyjął swój płaski telefon, o którym sam mogłem pomarzyć i przyłożył go do ucha.

– Już jadę – powiedział do kogoś po drugiej stronie. – Mam chłopca. Podobno sprawia problemy. Bije do bardzo niebezpiecznego poziomu. Tak. Powiedział, że mnie zabije. – Spojrzał w lusterko z kpiną. – Brzmiał groźnie. Myślę, że się ucieszy. Wjeżdżam do Sydney, muszę kończyć. Z szefem spotkam się jutro. Nie panikuj, kogo to obchodzi? Oni nigdy nie stanowili zagrożenia.

Odłożył telefon miedzy siedzenia, a ja zacząłem analizować jego słowa. Zapewne rozmawiał z żoną. Godzina na wyświetlaczu deski rozdzielczej wskazywała ósmą wieczór. Mogłem przysiąc, że po pierwszej po południu było, gdy zabierał mnie z ośrodka. Jechaliśmy siedem godzin? Nie znałem czasowego rozmieszczenia między ośrodkiem a Sydney, ale nie zmieniało to faktu, że nie jechaliśmy zbytnio głównymi ulicami. Robił to celowo, żebym pogubił się w drodze? Starzec był sprytniejszy, niż zakładałem. Starałem się rozbudzić, cisza i ciepło w aucie nie pomagały. Dotknąłem instynktownie mojej szarej bluzy, gdzie to w dużej kieszeni na brzuchu znajdował się scyzoryk. Ulga, olbrzymia ulga.

Po raptem kilku minutach zajechaliśmy pod kamienicę, z wyglądu bardzo starą i nadgryzioną zębem czasu. Wszystko dookoła nie zwiastowało na bogate Sydney, o którym mówił, a jakieś zadupie na obrzeżach. Okłamał mnie? Nie, jak już okłamał rozmówcę, ale dlaczego?

– Wysiadaj – rozkazał, otwierając mi drzwi.

Wyskoczyłem zręcznie z pojazdu i znów zacząłem się rozglądać. Mężczyzna szarpnął mnie i siłą zmusił do wejścia do budynku. Wnętrze również było obskurne, co więcej, facet na końcu korytarza był chyba naćpany. Dlaczego opiekunowie nie sprawdzili tego człowieka, tylko oddali w jego ręce dziecko? Czy robili tak z każdym ich wychowankiem? Tym bardziej zasługiwali na śmierć. Wrócę po nich i wybiję co do joty, powtarzałem sobie zawzięcie.

Clay wszedł ze mną po schodach na piętro, gdzie znajdowały się dwa mieszkania po sąsiednich stronach. Otworzył drzwi i rzucił mną tak, że wylądowałem na podłodze. Zamknął za sobą drzwi, zaczynając zdejmować buty i odzienie wierzchnie. Uśmiechnąłem się. Mieszkanie było obrzydliwe, śmierdziało w nim stęchlizną i rzygami.

– Kochanie?

Uniosłem głowę na kobietę, która właśnie znalazła się przede mną z jakieś dwa metry. Wyglądała na schorowaną i maltretowaną każdego dnia. Skurwiel coraz bardziej zasługiwał na śmierć i coraz bardziej zmuszał mnie do złamania swojego postanowienia. Uklęknąłem, aby mieć lepsze pole widzenia, niż leżąc na posadzce.

– Przywiozłem ci prezent – powiedział z obrzydliwą radością. – Dzięki niemu będziesz miała upragniony tydzień wolności, cieszysz się? Tak bardzo chciałaś dziecko, to ci je sprawiłem. Odchowane, nie musimy słuchać płaczu.

– Tak... cieszę – powiedziała z nutą smutku.

Podszedł do niej i pocałował w policzek, a ta starała się nie wzdrygnąć. Wstałem i to zwróciło jego uwagę. Spojrzał na mnie z uśmiechem.

– Ach tak, chciałeś mnie zabić. – Złożył dłonie przy kroczu. – Czekam. Atakuj.

– Nie bądź żałosny. – Prychnąłem.

Pokręcił zrezygnowanie głową i zaraz wystąpił do przodu, uderzając mnie w twarz, aż znów znalazłem się na posadzce. Kobieta pisnęła cicho, ale i tak za głośno, bo i jej się oberwało.

– Zamknij się! – warknął.

Byłem w piekle, a mimo to zagryzłem zęby i postanowiłem czekać. Nie chodziłem do szkoły, dnie i noce spędzałem w zamknięciu. Kobieta, której imię brzmiało Britney, przynosiła mi jedzenie i gładziła po policzku, jakby to miało rekompensować moje położenie. Nie ukrywałem, że ona również była żałosna. Raz nawet udało mi się wychwycić z jej twarzy zaskoczenie, a cały stres i spięcie odpłynęło. To dało mi do myślenia. Coś tutaj nie grało. 

W piąty dzień po pojawieniu się w tym ohydnym miejscu nie mogłem znieść zniewag. Clay próbował wylać na mnie wrzątek, bo wrócił do domu podpity i szukał zaczepki. Żona błagała go, żeby tego nie robił, ale jedno silne uderzenie wystarczyło, aby skuliła się przy ścianie w korytarzu. Szedł prosto na mnie z wrzątkiem, a ja wyjąłem dłonie z kieszeni spodni. Miałem dość. Prześlizgnąłem się pomiędzy jego nogami po śliskiej posadzce w korytarzu. Chwyciłem go pospiesznie za łydkę, aby się zbyt szybko nie odwrócił, a i żebym miał czas zdziałać coś tym zardzewiałym gównem. Materiał jego spodni ledwo się przeciął, więc drugim, mocniejszym i pewniejszym ruchem przejechałem po tym samym miejscu. Syknął, a ja zadrżałem. Och tak.

Uśmiechnąłem się i wstałem szybko, schowałem scyzoryk, odwracając do niego frontem. Złapał za czajnik i rzucił nim w moją stronę. Padłem na ziemię, a ten zderzył się z drzwiami. Kobieta zakryła swoją głowę dłońmi, panicznie bojąc się rozwoju sytuacji. Wyprostowałem się, a ten już na mnie ruszył. Chwycił mocno za szyję, co odebrało mi dech, ale nie na tyle, żebym przestał się uśmiechać. Zamiast odciągać jego dłonie, co nic by nie dało, był silniejszy, wbiłem swoje palce w jego oczy. Zrobiłem to na tyle gwałtownie i szybko, że puścił mnie, a ja po kilka kasłach odzyskałem dech. Zmierzałem do salonu, ale ten znów do mnie dopadł.

– Nie masz pojęcia, z kim zadarłeś! – wycedził przez zęby, uderzając moją głową o rant szafki.

Pojawiły się mroczki, świat zawirował, ale nie miałem czasu na słabości. Leżałem przy meblu, podczas gdy on myślał, że ma chwilę, aby znaleźć sobie nowy przedmiot do tortur. Potrząsnąłem głową, dotknąłem pulsującego miejsca i z szybciej bijącym sercem zauważyłem na dłoni krew.

– Nie powinieneś był tego robić – powiedziałem cicho.

Odwrócił się do mnie i zaczął histerycznie śmiać. Zabrał coś z innego pokoju i wrócił, a ja z zaskoczeniem stwierdziłem, że miał przy sobie broń. Broń palną. Pistolet. Teraz to ja się zaśmiałem i podtrzymując szafki, wstałem na chwiejne nogi. Od okna dzieliło mnie pół metra, może metr, trudno było ocenić, gdy wzrok był zamroczony.

– Będziesz kąpał się w agonii – powiedział śmiertelnie poważnie.

– Skurwiel, który jest za słaby, żeby poskromić dziecko łapami, sięga po broń dystansową – zakpiłem. – Och, ty tchórzu.

Mina mu zrzedła, odrzucił pistolet i w dwóch krokach pokonał dzielący nas dystans. Żałosne, jak łatwo dał się sprowokować. Za łatwo. Uderzył we mnie zapach alkoholu, a jego dłonie po raz kolejny oplotły szyję.

– Zły ruch – wychrypiałem.

Chwyciłem całą siłą rękojeść scyzoryka i wymierzyłem nią w nadgarstki Clay’a. Nie miałem pewności, czy przeciąłem ścięgna, ale miałem dość gierek, skoro w pomieszczeniu był pistolet, a ja ledwo stałem na prostych nogach. Mogłem umrzeć, a przecież to ja miałem odbierać życia. Właśnie dlatego chciałem poczekać jeszcze trzy lata! Mężczyzna przeklął siarczyście, odsuwając jedną dłoń. Zauważyłem ją, piękną bordową. Spływała po dłoni i kapała na posadzkę, brudząc przy tym dywan. Zaśmiałem się, a ten cisnął mną w ścianę pomiędzy dwoma małymi oknami.

– Jeszcze gorszy ruch – powiedziałem pewnie, podtrzymując się ściany. Kobieta migotała mi gdzieś w tle za jego plecami, ale nie miałem czasu ani możliwości się na niej skupić.

Przesunąłem się na lewo, żeby stać idealnie przed oknem. Zachęciłem go gestem dłoni, aby do mnie podszedł, ale to podziałało na ich oboje. Facet ruszył na mnie, a ja dzięki światłu z ulicy dostrzegłem, że z jednego oka również sączyła się krew. Adrenalina uderzyła mi do głowy, mroczki zniknęły wraz z wirowaniem na kilka ulotnych sekund, które dały mi przewagę. Niebezpiecznie postanowiłem przeturlać się po jego lewej stronie, przez co on z impetem uderzył w parapet dłońmi i zawył z bólu. Podczołgałem się do przodu, ale to Britney miała pistolet. Spojrzała na mnie z pustką w oczach, oddając go mnie, rzucając po posadzce.

Nie podniosłem jej, w ostatniej chwili się ocknąłem. Zostawienie śladów na narzędziu zbrodni nieznanego pochodzenia? Po moim trupie. Dźwignąłem się na nogi i odwróciłem do mężczyzny. Tamował krwawienie przy oknie, klękając na jedno kolano. Zerwał z karnisza zasłonę i to z niej zrobił prowizoryczny opatrunek. Poprawiłem scyzoryk w dłoni tak, że ostrze wysuwało się w tył. Krok jeden, drugi. W ślimaczym tempie zmierzałem do niego. Znieruchomiał, jakby podświadomie wiedział, że przegrał, chociaż wciąż miał większe szanse na wygraną niż ja. Przyspieszyłem, wskakując na jego plecy w ostatniej sekundzie, gdy się podnosił.

– Co... ty...!

Szamotał się, a ja wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i wyszeptałem przy jego uchu.

– Mówiłem, że cię zabiję.

Starannie wbiłem ostrze w bok jego szui. Nawet stępiałe ostrze przy takiej sile uderzenia, musiało się zatopić. Szarpnąłem nim w przód i tył, a mężczyzna zaczął się chwiać, starając zatamować i to krwawienie. Niestety, wiadomość z ostatniej chwili, to z szyi nie tak łatwo można zatamować. Puściłem się go, ale nie odzyskałem równowagi. Upadłem i nie miałem sił wstać. Odsunąłem się jedynie pod sofę, a krótko potem, ciało dławiącego się Clay’a runęło przede mną. Umarł, gdy jego ciało przestało wierzgać, a oczy dalej były szeroko rozwarte. Zacząłem się śmiać. Umazałem swoją twarz jego krwią.

– I chuj z moim postanowieniem – powiedziałem w przerwach śmiechu.

Mój scyzoryk dalej tkwił w jego szyi, nie miałem dostatecznie sił, aby go wyciągnąć. Zaczęło mi coraz bardziej wirować przed oczami, miałem mdłości. Upadłem na przedramię, czując coraz większe zmęczenie. Mimo to usłyszałem słowa Britney.

– Tak. Nie żyje. Chłopiec ma ranę głowy, ale wyjdzie z tego. Tak. Rozumiem. Zatroszczę się o to do waszego przyjazdu. Naturalnie. Dziękuję.

Upadłem na twarz i zasnąłem. Chciałem, aby całe to wydarzenie było tylko koszmarem. Niestety nie było i utwierdził mnie w tym szpital, w którym obudziłem się po kilku dniach. Nie odpowiadałem na trudne pytania lekarzy, jedynie na te podstawowe. Z rozmów dowiedziałem się, że miałem wstrząśnienie mózgu i to od razu przypomniało mi słowa matki. Przybranej. Britney w sensie. Chciałem uciec, ale gdy zebrałem w sobie siły i chęci, do pomieszczenia wszedł jakiś chłopiec w brązowym płaszczu, jakbyśmy mieli srogą zimę, a nie słoneczne niebo za oknem. Zamrugałem zszokowany.

No był ładny, co do tego wątpliwości nie było. Delikatna chłopięca uroda, bardzo kręcone włosy, szpiczasty nos i nienaturalnie chudą sylwetkę. Jakiś śledczy, to było moje pierwsze skojarzenie. Bardzo mylne.

– Ubieraj się. – Rzucił w moją stronę jaką reklamówkę.

Miał bardzo ładny akcent, ale na pewno nieamerykański. Może Hiszpański? Nie, to nie to.

– Dokąd mnie zabierasz? – spytałem, wyjmując ubrania.

– Do domu.

Uniosłem na niego zszokowane spojrzenie. Nie wyglądał na skorego do wyjaśnień, ale i tak czekałem. Obaj czekaliśmy, więc ktoś musiał odpuścić.

– Do Britney? – Ostatecznie to ja przegrałem. Silny zawodnik.

– I tak i nie.

– Jaśniej proszę? – Uniosłem brew.

– Nie mamy czasu. Ubieraj się i wszystkiego się dowiesz. Im dłużej zwlekamy, tym bardziej narażamy się na czujne oko władz – wyjaśniał i ponaglał gestem dłoni. – Raz, raz, dzieciaku.

Nie chciałem się kłócić, a co jak co z takim chuderlakiem miałem większe szanse i to bez scyzoryka w kieszeni. Straciłem go i ciekawiło mnie, dlaczego policja jeszcze u mnie nie zawitała. Miałem na sobie jego krew, moje odciski były na narzędziu zbrodni. Byłem głównym podejrzanym, nawet jeśli Britney by się za mną wstawiła. Procedury kazały mnie przesłuchać, wiec dlaczego ich jeszcze nie było?

Chłopak przyniósł dla mnie białą koszulę i modne wytarte czarne spodnie z łańcuchami po lewej stronie pasa. Byłem zaskoczony, jak idealnie na mnie leżały. Ostatnią rzeczą w torbie były buty, nie w moim stylu, ale mogłem znieść te vansy. Pokazałem się mu, a ten tylko kiwnął głową i poszedł przodem. Potuptałem za nim, a że w szpitalu nie było żadnych moich rzeczy, to nawet nie musiałem się pakować. Odebrał mój wypis z recepcji, a potem zasiedliśmy do białej toyoty C-HR, znałem ten model za dobrze. Lubiłem ładne autka, a to było śliczne. Miało jeszcze wykończenia w czarnym kolorze. Głośne ‘wow’ opuściło moje usta, co nieco rozbawiło chłopaka. Wskoczył za kółko, a ja raczej z bezpieczeństwa wybrałem tylne siedzenia.

– Jedziesz spotkać się ze swoim szefem – powiedział, odpalając silnik.

– Słucham? – Zamrugałem zszokowany. – Szefem? To ja pracuję?

– Od dziś, tak – stwierdził, wycofując z parkingu. – Musisz jednak wiedzieć, że Dante nie spotyka się z każdym i najpewniej to twoje pierwsze i ostatnie spotkanie z nim twarzą w twarz. Musisz okazać mu należyty szacunek za to, że dał ci dom i perspektywę.

– Chwileczkę – zaśmiałem się. – Myślałem, że adoptował mnie Clay i Britney.

– Naturalnie – zgodził się. – Twoją matką zastępczą wciąż w papierach jest ona. Ojciec nie żyje, zabiłeś go własnoręcznie, ale wie o tym tylko Dante, twoja matka i ludzie z branży. Jesteś bezpieczny, nie tego pragnąłeś? – Spojrzał na mnie w lusterku.

– Tego?

– Zabijania. Wymierzania sprawiedliwości.

Moje serce zwolniło bicia. Skąd o tym wiedział? Nie potrafiłem tego pojąć, ale na szczęście był bardzo gadatliwy podczas podróży. Opowiedział mi, że Clay był pracownikiem na zlecenie, pomniejszą rybą. Dante był zaniepokojony jego działaniem, dlatego poprosił Britney, aby ta w jakiś sposób przekonała go do adopcji. Koledzy z branży również podsycali pomysł i takim sposobem odnalazł dziecko, które było patologiczne, miało popędy niezgodne z prawem i nikt nie płakałby, gdyby umarło. Przełożony Clay’a zgodził się na mnie, więc byłem w systemie znacznie dłużej, niż sądziłem. Prawda była taka, że chcieli mnie sprawdzić. Albo zginąłbym ja, albo on. Jeśli wygrałby on, musiałby szukać kolejnego dziecka lub znudziłoby się czekanie przełożonym i zostałby zgładzony szybciej. Na jego szczęście lub nie, byłem silniejszy i to ja go zabiłem. W całym jego domu porozstawiane były kamery, o co zatroszczyła się wcześniej Britney, więc całe moje przedstawienie zabijania było dobrym seansem. Sam szef szefów – jak to określił go ten chłopak – zainteresował się moim potencjałem. Zaprosił mnie na spotkanie, gdzie osobiście przedstawiłby mi warunki umowy, jaka nas wiązała. Byłem w pięknej bajce. Już nie chciałem się budzić.

Wysiadając z auta w podziemiach jakiejś dużej korporacji, nie mogłem nie zadać tego nurtującego pytania. Chłopak nie miał zamiaru mi towarzyszyć, za to zaraz przy nas pojawił się mężczyzna w białym garniturze.

– Jak masz na imię? – spytałem kierowcę. Spojrzał na mnie bez zainteresowania.

– Moje imię to nie twój problem. Jeśli pewnego dnia się im znudzisz – wskazał głową na drzwi – to ja pozbędę się twojego ciała. Lepiej się zatroszcz o swój nowy dom. Szkoda cię wywozić.

Zasunął szybę i odjechał, zostawiając mnie samego z tym mężczyzną. Zaprowadził dziwnymi przejściami do podziemi, które były mroczne i przerażająco zimne. Miałem wrażenie, że się duszę bez okien, chociaż nigdy nie podejrzewałem siebie o jakąś klaustrofobię. Mimo to przełknąłem ślinę. Piętro niżej po korytarzu chodzili jacyś ludzie z bronią przy pasie, naprawdę trafiłem do piekła, czy to tylko złudzenie?

Ochroniarz zapukał z kulturą w ciemne drzwi i czekał, aż nie otworzył ich mężczyzna ubrany na biało. Spojrzał na niego, potem na mnie i znów na niego. Wyjaśniono mu, kim jestem i po co tu jestem. Przepuścił mnie w przejściu, ale wszedłem sam, bez mojego towarzysza. Nie, żebym żałował, ale jakoś z każdym pomieszczeniem zapadałem się coraz niżej. Przede mną znajdowało się duże biurko, a całe pomieszczenie było większe, niż powinno, skoro mieściło się pod ziemią. Odchrząknąłem, czując przytłaczającą atmosferę. Facet w bieli stał przy drzwiach, nie mogłem uciec. Co więcej, przede mną za tym meblem siedział starszy mężczyzna. Splecione dłonie miał przystawione przy ustach i głęboko rozmyślał nad czymś, wpatrując się wprost w moje oczy.

– Usiądź – nakazał.

Niby nie brzmiało to jak jakiś rozkaz, ale barwa jego głosu właśnie taka się wydawała; nieznosząca sprzeciwu. Usiadłem na fotelu, który w pierwszej chwili wydawał mi się niestosownie bogaty. Jeśli przez przypadek miałem ubrudzić go w jakiś sposób, chyba to by mnie bardziej przeraziło.

– Jesteś Richard, prawda? – odezwał się, co spowodowało moje skupienie się w pełni na nim.

– Tak.

– Miło cię poznać, jestem Dante – przedstawił się, wygodnie opierając w fotelu. – Czy wiesz, co tutaj robisz?

– Poznaję warunki pracy dla pana?

– Z kim jechał? – Spojrzał nade mnie, zapewne na ochroniarza w bieli.

– Dowiem się – odpowiedział, a chwilę później usłyszałem trzask drzwi. Wzrok mężczyzny powrócił do mnie. Byliśmy sami.

– Sporo zachodu włożyłem w to, abyś tutaj siedział – zaczął. – Rozumiesz, że od teraz twoje życie zależy ode mnie?

– Mam dożywotnie dla pana zabijać, prawda?

– Tak. – Jego kącik ust drgnął. – Szukamy dzieciaków z talentami. Wybraliśmy cię z racji na twoje niesamowite predyspozycje. Bez rodziny, bez powodów do życia według prawa...

– Prawo dyktują silni – wtrąciłem. – Jeśli się z nim nie zgadzam, dlaczego mam uznawać ich prawo za lepsze od tego mojego? Ja po prostu nie lubię niesprawiedliwości.

Potarł palcami usta w akcie głębokiego rozmyślania, a brwi trochę przysunął bliżej siebie. Moje słowa musiały na niego podziałać i mogłem tylko się domyślać, w którą stronę bardziej. Zdenerwowałem go przerywaniem czy może zaciekawiłem?

– Czyli nie masz zamiaru przestrzegać mego prawa, które ci podyktuję?

– Może mnie pan zabić. – Wzruszyłem ramieniem. – Ale skoro da mi pan zielone światło do wymierzania osądów... będę posłuszny. Nie gryzie się ręki, która cię karmi. To mi powtarzano.

– Interesujące – wyszeptał.

A potem do pomieszczenia weszła dwójka ludzi. Wyjaśniono, że przyjechałem z niejakim Fabio i najwidoczniej to on musiał mnie wprowadzić w zaistniałą sytuację. Dante odetchnął, jakby akurat wspomniany chłopak mógł sobie pozwolić na sprzedanie takich informacji, inny byłby już martwy.

– Będziesz zabijał cele, które ci wskażemy. Będziesz dostawał za nie stosowne wynagrodzenie, za które będziesz żył – wyjaśniał, wyjmując z szuflady jakieś dokumenty i podsuwając mi je pod nos. – W zamian oddajesz mi swoje życie, jeśli zawiedziesz nasze zaufanie, zostanie ci ono odebrane.

– I tak nie mogę odmówić – powiedziałem, co przyjął z obojętnością. – Od kiedy zaczynam?

– Jak przejdziesz szkolenia. Nie mogę wypuścić w teren kogoś bazującego na swoich przekonaniach. Będziesz trenował przez trzy miesiące ze swoimi nowymi seniorami, a ci wpoją ci podstawy postępowania. To nasze pierwsze i ostatnie spotkanie. Kolejne będzie w dniu twojej śmierci. Rozumiesz?

– Rozumiem.

Do pomieszczenia znów ktoś wszedł, ale nie miałem odwagi spuścić faceta przed sobą z oczu, dlatego zdałem się tylko na dźwięki.

– Panie, Chase wzywa pana do sali przesłuchań.

– Zaraz przyjdę – odpowiedział, a mężczyzna wyszedł.

Już chwytałem długopis, już trzymałem dłoń przy miejscu kropkowanym na podpis, gdy zamarłem. Uniosłem spojrzenie na mężczyznę, który nie okazywał w tamtej chwili żadnych emocji. Zamaszystym ruchem podpisałem się pod dokumentem. Poczułem szarpnięcie za ramię i wszystko potoczyło się szybko. Tamtego dnia zacząłem pracę dla mafii. Trzy miesiące treningu były intensywne, na przemian krwawiłem i miałem łamane kości. Powoli czułem, jak mój hart ducha się zwiększa, jak ból nie sprawia już takiego dyskomfortu, jak wcześniej. Działałem nie tyle instynktownie, co schematycznie. Miałem przy sobie trzech seniorów, z czego jeden niecałe osiem lat starszy. Jeden wyjaśniał taktyki ruchu, inny zabijania, a trzeci kamuflażu. Wszystko brzmiało jak w jakimś filmie, ale każdy ból utwierdzał mnie w przekonaniu realności tej sytuacji. Sprzedano mnie, postawiony przede mną wybór zwiastował śmierć lub... śmierć. Nie było wolności, byłem skazany na wieczną prawdę, ale mi to pasowało. Mogłem pozbawiać życia tych, którzy na nie nie zasługiwali i już po tych trzech miesiącach mogłem się zabawić.

Pierwszą misję miałem z jednym seniorem oraz jakimś innym zabójcą. Mieliśmy pomóc seniorowi w unieszkodliwieniu jakiegoś polityka. Trudna sprawa, a przynajmniej na taką wyglądała. Uwinęliśmy się z nią w ciągu trzech dni przykrywki i czystej roboty. Na moich barkach wtedy spoczywało bezpieczeństwo i obserwacja, czy nikt nie wszczyna alarmu. Komplikacji zero, nawet byłem zawiedziony. Liczyłem, że będę mógł się wykazać, no ale cóż. Dobre i to.

Po wszystkim dostałem wolną rękę, mogłem iść i robić co chciałem, ale zanim to, dostałem telefon. Miałem odbierać i reagować zawsze, gdy ktoś kazał. Proste i logiczne. Poprosiłem jednego z seniorów, aby zawiózł mnie do domu Britney, ale ten tylko się roześmiał i kazał wyjść na parking firmy. Poszedłem tam, a przy schodach na wyższe – legalne – piętra, czekała moja macocha. Matka. Nie wiedziałem, jak powinienem ją nazywać. Na mój widok ruszyła przodem i zaczęła wyjmować papierosa. Zasiadła na miejscu kierowcy, więc pozwoliłem sobie usiąść z tyłu. Rzuciła mi na nogi paczkę, włączając silnik.

– Pozwalasz mi palić, mamusiu? – spytałem sarkastycznie.

– Rób, co chcesz.

Schowałem paczkę, chcąc potem spróbować. W zasadzie nigdy wcześniej nie korciło mnie palenie, ale skoro teraz byłem, kim chciałem, mogłem też robić nowe rzeczy. Kobieta zawiozła nas pod ten sam adres, gdzie wcześniej zabiłem Claya. Weszliśmy do mieszkania, a ja nie mogłem wyjść z podziwu, jak było czysto i pachnąco. Nic nie wskazywało na to, że jakiś czas temu odbyło się w salonie morderstwo. Że też jego żona mogła spać w tym miejscu...

– Siadaj, musimy porozmawiać – nakazała, zajmując miejsce na kanapie. Przyjąłem wygodną pozycję w fotelu, mając dobry widok na okna.

– Słucham.

– Jestem twoją szefową. – Wskazała na mnie dwoma palcami, pomiędzy którymi miała nową zapaloną fajkę. – Dante jest szefem szefów, jest moim szefem, ale ja jestem twoim. Jesteś nikim, żeby móc z nim rozmawiać, więc o sprawach ważnych rozmawiasz ze mną, czy to jasne?

– Jak słoneczko.

– Jestem prawnie twoją matką, ale mamy różne nazwiska. – Zaciągnęła się, wypuszczając po chwili dużą chmurę dymu. – Mam ci nadać moje, czy zostajesz przy swoim?

– Nie chcę mieć z twoją rodziną nic wspólnego prawnie – powiedziałem z uśmiechem. – Moje ma urok, czyż nie?

– Jesteś za bardzo wyszczekany. Po śmierci Claya powróciłam do swojego panieńskiego – oznajmiła, wyciągając swój dokument tożsamości i podając go mnie. – Nazywam się Britney Indigo. Na pewno nie chcesz mojego nazwiska? Pytam po raz ostatni, a jak kiedyś zmienisz zdanie, nigdy ci nie pozwolę na zmianę. Zastanów się.

Otworzyłem usta, aby znów się odgryźć, ale z drugiej strony nie miałem prawdziwego nazwiska. Nadano mi to samo nazwisko co dziesiątkom dzieciaków w tym samym roku. Byłem kopią, byłem niepowiązany. Chciałem gdzieś przynależeć, a skoro senior powtarzał, jak ważny jest kamuflaż, życie z tą kobietą tym musiało dla mnie być. Matka, syn. Indigo. Zgodziłem się. Od tamtego dnia nazywać się miałem Richard Indigo.

– Możesz mi powiedzieć, czy twoje przerażenie mężem to aktorstwo? – spytałem szczerze tego ciekaw. Popatrzyła na mnie w ciszy, nie spodziewałem się odpowiedzi.

– Miałam go dość. Jego psychika coraz bardziej wymiękła. Moje ślady i obawy były prawdziwe, Rick – powiedziała zbolałym głosem. – Gwałty też.

– Ty...

– To bez znaczenia. Zabiłeś go – przypomniała, jakbym czasem zdążył zapomnieć. – Odpłaciłam ci domem, nazwiskiem i spełnieniem marzeń. Tylko uważaj, zabijanie wyniszczy cię, jak wyniszczało jego.

W jej głosie naprawdę pobrzmiewała troska i ostrzeżenie, chociaż wyglądała lepiej niż te trzy miesiące temu. Większość śladów siły jej męża zniknęła, ale wciąż istniały blizny, te po starych ranach.

 

 

~*~

 

W wieku piętnastu lat, gdy nabyłem doświadczenia w pracy dla Podziemi, poznałem towarzystwo i zasady, mogłem żyć jak panicz. Miałem długi urlop, który zabukowałem sobie u Britney, która kazała mi iść w diabły. Mimo to kolejnego dnia to ona prowadziła auto do mojego dawnego domu. Do Claude’a. Byłem nieletni, jako prawny opiekun musiała być przy mnie. Poza tym wisiała mi przysługę. Mogłem zabijać swoje cele, swoje prywatne urazy, ale tylko po zgodzie przełożonych. Kobieta dała mi zielone światło do zniszczenia mojego dawnego sierocińca. Sprawdziłem jego stan i dzieci nie było tam wielu, znacznie mniej niż kilka lat wstecz. To jednak było moim drugorzędnym planem, pierwszym był Claude. Nie istniał w sieci, żadne media społecznościowe. Nie mogłem się z nim skontaktować nawet za pomocą numeru telefonu, bo i tego nie posiadał. Jego sytuacja rodzinna nie mogła ulec poprawie, a to już kazało mi się denerwować.

Rozstałem  się z Britney, która poszła do wynajętego hotelu, a ja pod adres zamieszkania Claude’a. Akurat to jedno udało się nam zdobyć i byłem zadowolony z małego kroku. Przemierzałem ulice, aż nie znalazłem się pod odpowiednim blokiem. Wszedłem do środka, drzwi od klatki schodowej nie były zabezpieczone żadnym kodem. Biedna dzielnica. Wchodziłem po schodach pod odpowiedni numer mieszkania. Zapukałem w nowiutkie białe drzwi, a w tle usłyszałem łomot. Znałem ten dźwięk. Dokładnie ten sam wydawało ciało, gdy zderzało się z impetem z podłogą. Zmarszczyłem brwi. Waga ciała nie sugerowała niczego, Claude był przecież moim rówieśnikiem.

Ponowiłem pukanie, aż wreszcie w progu zobaczyłem blond włosom kobietę, która miała przekrwione oczy i wyglądała, jakby ktoś przerwał jej w odpoczynku. W tle grał telewizor, ale słyszałem też coś dziwnego, niepokojącego.

– W czym pomóc? – pyta zachrypnięta.

– Claude’a szukam. Pani jest jego matką?

– Nie znam cię. – Zmierzyła mnie wzrokiem. – I Claude na pewno też. On nikogo nie zna, wynoś się.

Próbowała zamknąć mi drzwi przed nosem, ale widziałem po jej dłoni, jak wychudzona była. Pchnąłem je z całej siły, ta zatoczyła się do tyłu i prawie uderzyła w ścianę korytarza. Jęknęła. Stawiałem krok za krokiem w głąb domu. Długi korytarz na prawo, który zaraz na wprost miał wyjście do jednego pokoju, a na lewo były kolejne dwa. Poszedłem do tego na wprost, bo wejście było tylko łukiem, a te na lewo posiadały zamknięte drzwi. Poza tym to właśnie przede mną słychać było dźwięki.

– Wezwę policję! – krzyknęła skrzecząco za mną.

Wywróciłem oczami, bo ten tekst słyszałem średnio raz w miesiącu. Wszedłem do salonu, gdzie faktycznie grał telewizor z jakąś telenowelą na antenie, ale to nie na nim się skupiłem. Pod oknem leżał posiniaczony Claude. Były wakacje, nikt nie zwróciłby uwagi na tak ostre sińce na jego twarzy, bo nie musiał wychodzić z domu przez dłuższy czas. Mężczyzna, który się nad nim pastwił, uniósł na mnie wkurzony wzrok.

– Ktoś ty?

– Dlaczego państwo to robią? – pytam cicho, spokojnie.

– Co? – zdziwił się.

Kobieta weszła do pomieszczenia, ale ledwo co, bo chwyciła się futryny i jej podparła. Nie wyglądała na poobijaną od męża, raczej od czegoś uzależnioną.

– Pytam o państwa syna. O co chodzi?

– To nie twój interes! – warknął. – Nasze metody wychowywania tej pokraki nie powinny cię interesować! Kto dał ci prawo do wejścia? Wynocha!

– Wyjdź, przerywasz mi w modlitwie – powiedziała w amoku, składając dłonie.

Skrzywiłem się wyraźnie. A ja idiota myślałem, że to moi przybrani rodzice byli piekłem. Clay przy nich wydawał się normalny, w końcu zabijał ludzi i popadał w desperację, a oni? Oni tylko narzekali na los, który zesłał im niemowę. Niemowę! Dobre sobie. Claude nie zasłużył na taki los. Dlatego to zadziało się tak szybko. Dlatego chwyciłem kobietę za kark i z całych sił uderzyłem jej głową o futrynę, gdzie zostawiła krew, upadając głucho na posadzkę. Jej mąż wręcz zadławił się wdychanym powietrzem, gdy sięgnąłem po ładny szklany wazon po mojej lewej z szafki. Ruszył w moim kierunku z wulgarnym językiem, ale wtem wazon poszedł w ruch  i zderzył się centralnie z jego twarzą. Krew. Krzyki i jęki bólu. Zachwiał się, ale nie stracił przytomności jak jego żona. Za mało.

Wtem dostrzegłem na ścianie mały ołtarzyk fana bejsbolu. Kij, jak idealnie! Sięgnąłem go, gdy mężczyzna chwycił mnie za ramię. Szarpnąłem się do tyłu, a ten znów zachwiał się na nogach. Był przerażony, widziałem to w jego oczach. Ciekawe, co takiego odbijało się w moich? Podniecenie? Ekscytacja? Furia? Cóż, tego nie wiedziałem. Zamachnąłem się kijem z szerokim uśmiechem. Najpierw gruchocząc mu lewe ramię. Krzyk, lament, płacz. Padł na szafkę z telewizorem po mojej  lewej. Za mało.

– Claude nie wydawał takich dźwięków prawda? – spytałem mężczyznę. – Nie uważasz, że znęcanie się nad kimś, kto je wydaje, jest ciekawsze? Ciekawsze od bicia bezbronnego? – wrzasnąłem, unosząc kij i uderzając go w kolano.

Padł na ziemię. Zanosił się tak głośnym płaczem i krzykiem, że policja mogła być już w drodze. Za szybko i za mało.

– Och, zamknij się już.

Uniosłem kij po raz ostatni, aby zatopić go w czaszce obrzydliwego człowieka. Krew bryznęła, byłem w niej cały. Z lekkim oporem drewno wyszarpnąłem z pęknięcia, a ciało opadło na posadzkę, gdzie tworzyć się zaczęła coraz większa kałuża. Oparłem sobie kij na ramieniu i popatrzyłem z podziwem na swoje poczynania. Potem dopiero przypomniałem sobie o Claudzie, który patrzył ślepo w nieruchomą matkę. Wybrałem brudną dłonią numer Britney, odebrała natychmiast.

– Matko, nabrudziłem – odezwałem się pierwszy, a ta westchnęła. – Wiem, że tego nie było w naszej umowie, ale mnie wytrącili z równowagi.

– Co uczyniłeś? – spytała wrogo.

– Roztrzaskałem głowy rodziców Claude’a, mojego przyjaciela. Och, on chyba potrzebuje lekarza. Zabierzesz go do siebie? Tylko na chwilę, potrzebuje pomocy. Swoją drogą ja też. Wypada posprzątać, bo trochę idiota wrzasków narobił.

– Skoro go maltretowali, to sąsiedzi przywykli.

– Claude jest niemową – przypomniałem. – Nikt nie krzyczał.

– Oni krzyczeli – zauważa słusznie. – Na pewno jego ojciec krzyczał na niego. Nie da się wytrącić z równowagi i być przy tym cicho.

– Racja – mruczę z podziwem. – To jak?

– Zaraz się tym zajmę, a ty zabierz go stamtąd, ale przed wyjściem na ulicę, umyjcie się. Obaj.

– Jest ciemno. – Zerkam za okno.

– Richard, nie tego seniorzy cię uczyli.

– Tak, tak. Przepraszam, szefowo.

Rzuciłem moje narzędzie tortur na posadzkę i podszedłem do biednego chłopaka. Chwyciłem go za ramię, wzdrygnął się i wreszcie na mnie spojrzał. Nie widziałem żadnego lęku, żadnej wdzięczności czy paniki. Mógłbym rzec, że on już dawno umarł w środku. Brak emocji, brak przyszłości. Uniosłem go w górę i sprawdziłem pomieszczenia w celu znalezienia łazienki. Ta okazała się być na lewo od drzwi wejściowych. Najpierw opłukałem siebie, a potem przejechałem czystym wilgotnym ręcznikiem skórę blondyna. Pozwalał mi na to wszystko. Nawet na grzebanie w swoich rzeczach. Przebrał się bez mojej pomocy w czystą bluzkę, na czarnych spodniach krwi nie było widać. Mimo to na gołej klatce piersiowej widziałem tyle barwnych plam, że miałem ochotę wrócić i pobawić się ich ciałami chwilę dłużej. Wiedziałem jednak, że nawet jeśli ja ich nie dobiję, to zrobi to Britney. Zero świadków, to jedna z głównych zasad. Miałem tylko rozpocząć teraz batalię o Claude’a, bo był jedynym żywym świadkiem i żywy miał pozostać.

Pojechaliśmy do hotelu, w którym miałem pokój. Otworzyłem drzwi kartą. Może ubrania Claude’a wyglądały na mnie śmiesznie, bo jednak on był ode mnie chudszy, to były przynajmniej czyste i nie miały śladów zbrodni. Wepchnąłem go do wnętrza i posadziłem na łóżku. Siedział przygarbiony, zlękniony, a przynajmniej takie dawało pozory jego ciało, nie dusza. Co miałem powiedzieć w tej chwili? Przepraszam za zajebanie twoich rodziców na twoich oczach?

– Możesz mnie nienawidzić – powiedziałem cicho, gapiąc się przez okno hotelowe. Chłopak siedział za moimi plecami, więc nawet nie widziałem jego reakcji. – Musisz wiedzieć, że zabijanie miałem we krwi. Już od dziecka czułem, że narodziłem się, aby zabijać. Byłem osobą, która zasługiwała na ratunek, a twoi rodzice na śmierć. Nie żałuję. Mogę tylko rzec, że przykro mi, że wychowywała cię taka rodzina.

Britney uwinęła się z mieszkaniem w jedną noc. Trudno ocenić, czy ktoś jej w tym pomagał, czy zrobiła to samotnie. Jak przyjechała do hotelu, zaraz nawiedziła mój pokój. Spojrzała intensywnie na Claude’a, a potem wyszła, wybierając coś w telefonie. Poczułem dziwną niepewność, jakby zaraz miała rozpętać się burza. Rozpętała się. W ciągu kolejnych dwóch dni Claude i ja wróciliśmy do Sydney. On dalej milczący – nic nie pisał – ale zachowywał się normalnie. Jak cień. Czyli normalnie. Britney nie prawiła mi morałów, a gdy ktoś na ulicy niechcący mnie potrącił, za co przeprosił, wpatrywała się w Claude’a osłupiała. A gdy na niego i ja zerknąłem, zrozumiałem, że on był jeszcze bardziej pusty. Patrzył tak agresywnym, a jednocześnie pustym wzrokiem na osobę, która się ze mną zderzyła, że aż włoski mi się na ciele najeżyły. Pierwszy raz widziałem u niego coś takiego. W szkole zawsze trzymał dystans, pozwalał mi robić rozróby. Czyżby te lata rozłąki coś w nim zmieniły? Stał się silniejszy? Był dziwnie... przerażający w swoim milczeniu. Dotknąłem jego ramienia, czułem, że muszę to przerwać, bo jego wzrok na odległość może tego człowieka zabić.

Przeniósł spojrzenie na moje oczy. Na nowo stał się opanowany i obojętny. Zero emocji, zero zainteresowania. Coś mi mówiło, że nieświadomie przygarnąłem diabła w ludzkim ciele, nawet Dante mnie tak nie przerażał, jak ten chłopak.

Kolejne dni były spektakularne. Claude oczywiście nie opuszczał mnie na krok, chyba że w kiblu. Niedługo musiałem wracać do pracy, ale to umożliwiła mi sama Britney, gdy zabrała go w jakieś nietypowe miejsce. Dopiero potem się dowiedziałem, że Claude stanął przed obliczem Dante osobiście. Życie tego chłopaka wisiało na włosku przeze mnie. Co ja bredzę? Przeze mnie je stracił. Mogłem go pogonić, mogłem kazać mu uciekać po zamordowaniu rodziców, a zamiast tego załatwiłem mu wizytę w sądzie. Dante miał za chwilę ocenić, czy zabije go teraz, czy zatrudni za cenę życia. Tak czy siak – Claude był martwy.

Pracowałem z seniorami, szwendałem ulicami nocą, wykonywałem zlecenia, aż i ja nie zjawiłem się w Podziemiach na rozkaz, oczywiście nie Dante. Zjechałem windą na piętro minus jeden, gdzie właśnie z łaźni wychodził całkiem ładny młody mężczyzna. Miał na karku ręcznik, jego jasne blond włosy opadały mu na twarz. Poprawiał mankiety swojej białej koszuli, idąc na oślep w drugą stronę niż gabinet Dante.

– Nie masz szans – powiedział chrapliwie ochroniarz.

Spojrzałem na niego, unosząc brew.

– W jakim sensie?

– Nie znasz go? – dziwi się. – Chase to kat, zaufany pracownik Dante. Pracują ze sobą jak równy z równym – wyszeptał, jakby bał się powiedzieć o tym głośniej. Mógł być skrócony o głowę za rozsiewanie plot.

Dopiero teraz do mnie dotarło, kto mnie mijał i jak ważny był w Podziemiach. Wszyscy znali Chase’a, pięknego chłopca, który był własnością Dante. Przyjaciel, pracownik, syn. Były też pogłoski, że chłopak miał przejąć stanowisko kierownicze po śmierci Dante. Odczuwałem swego rodzaju respekt, ale nigdy nie spotykałem się z tym człowiekiem, bo nasze profesje były w przeciwnych kierunkach. Ja zabijałem, a on katował na śmierć. Do współpracy miało nigdy nie dojść, może to i lepiej?

Potem mój humor na nowo się pogorszył. Claude oficjalnie trafił na listę pracowników. Nie był zabójcą, ale Britney mówiła, że był na tyle uparty, aby „pyskować” Dante. No, ciekawe jak pyskował, gdy nie mógł mówić. Mimo to zapulsował sobie tym u niej, u mistrza także. Claude nie chciał być ode mnie odseparowywany, musiał mieszkać ze mną, być moim cieniem i... bratem. Gdy usłyszałem o tym w domu, niemal rozwaliłem głowę Britney. Zaproponowała chłopakowi, że da mu swoje nazwisko, w końcu do adopcji już doszło. Claude był świadkiem mojego wybuchu złości. Jakim bratem? Był przyjacielem, owszem, ale nigdy nie miał mieć odebranego przeze mnie życia! Miał być wolny od patologicznych rodziców. Z deszczu pod jebaną rynnę. Miałem ochotę kogoś zabić, aby pokazać światu, że życie jest cholernie ulotne i chłopak powinien się nim cieszyć, a nie o nie martwić. Wyszedłem, trzaskając drzwiami. Miałem wrażenie, jakby moje słowa jeszcze długo odbijały się echem od ścian.

– Nie chcę być z nim spokrewniony! Nigdy nie chcę go widzieć w mafii!

Tyle że moje słowa nic nie znaczyły. On już był moim bratem, już pracował dla mafii. Mogłem się buntować, krzyczeć i niszczyć, ale prawda była taka, że to niczego nie zmieniało. To wszystko moja wina.

Britney siłą wepchnęła mi wolne do gardła, była dla mnie okropna, dla Claude’a cudownie miła. Namawiała go długo do przejęcia nazwiska, ale ten ciągle odmawiał. Wszyscy wiedzieli, że nie zgadzał się ze względu na mnie. Jednak nazwisko Claude’a się zmieniło, ale nie znałem nikogo, do kogo by jego nowe pasowało. Mimo to na ukojenie moich rozdygotanych nerwów wysłano mnie na wygnanie, dosłownie i w przenośni. Zamieszkałem wraz z Claudem w Karirose, mieścinie porzuconej przez Boga. Zostałem zawieszony na krótki czas, miałem opanować nerwy, a Claude na stałe został wpisany w moje życie. Z pogodnego stałem się wiecznie wzburzony. 

Miałem zacząć liceum. Chodziłem do biblioteki, żeby przygotować się do materiału. To właśnie tam poznałem Samanthe. Była uparta i altruistyczna. Ciągle zawracała mi głowę, aby mnie zagadać, rozchmurzyć i zrozumieć. Claude patrzył na nią z takiego byka, jakby wyobrażał sobie tuzin sposobów na maltretowanie jej ciała. Nie była zła, była po prostu człowiekiem, który chciał pomagać tym odizolowanym.

– Cokolwiek rodzi się w twojej główce, tam zostaje – upomniałem go, siedząc z nim w szkolnej ławce. – Sam jest w porządku.

Spojrzał na mnie i pierwszy raz od tygodni zobaczyłem u niego emocje. Cholera, walczyłem z nim rok, a on wreszcie wykazał... coś. Był oniemiały moimi słowami, moim wstawieniem się za obcą kobietą. Mimo to respektował moje słowa, bo kolejnym razem był neutralny w stosunku do niej. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót, ja wykorzystywałem go na wielu płaszczyznach, od pieniędzy po przysługi. Zmieniłem miejsce na te wolne obok Sam. Wybrałem ją, zanim zdążył ktokolwiek to zauważyć. Ona... była kompletnie inna, ciekawa i pełna pasji. Miała swoje marzenia, każdego zagadywała i starała się być w dobrych stosunkach. Uśmiech nie schodził jej z ust, a ja postanowiłem być głównym tego powodem. Chciałem spróbować związku, miłości. A ona mi na to pozwoliła, zostając moją dziewczyną.

– Może po szkole pójdziemy na coś słodkiego? – zaproponowała cicho.

– Ty mi już cukier podnosisz – zażartowałem, na co roześmiała się cicho.

Czułem na sobie jego palące spojrzenie, jego niemą opinię, której wolałbym nie czuć. Prawda była taka, że Claude był w mojej garści. Mogłem nim dyrygować, a on robił wszystko, czego sobie życzyłem. Powróciłem do pracy dzięki Sam. Nigdy nie miałem zamiaru jej mówić o moim mordowaniu na życzenie. Wciągnąłem w ten świat Claude’a, Sam nie miałem zamiaru. 

Mój nastrój może niezbyt się poprawił, ale był umiarkowany. Wyjeżdżałem weekendami, aby w dni powszednie chodzić normalnie do szkoły. Nawet w niej miałem wroga zwanego Romanem. Często wszczynaliśmy burdy klasowe, ale nie był jedynym. To samo robiłem z Matteo czy rówieśnikami. 

Sam znałem na tyle dobrze i długo, aby znaleźć przy niej chwile spokoju. Kochałem ją, to oczywiste. Stała się dla mnie drugą osobą, dla której chciałem wszystkiego co najlepsze. Zapewniałem jej pieniądze, spełniałem pragnienia, choć nigdy nie prosiła. Chciałem jej się odwdzięczyć za bycie przy mnie.

– Jak chcesz sprawić mi radość, to chodźmy w sobotę do pizzeri z innymi – namawiała mnie.

– Dla ciebie mogę zrobić wiele, ale mieszanie w to tych idiotów niczego nie zmienia. Dla nich zawsze odpowiedzią będzie nie.

– Kiedyś jeszcze się z Romanem zaprzyjaźnisz. – Wytknęła na mnie język. Szczerze w to powątpiewałem.

Wszystko wymknęło się spod kontroli, gdy obecność Claude’a stawała się nie do zniesienia, gdy Roman nagle zapragnął dyrygować klasą, gdy moje emocje przestały już być stabilne. Praca nie dawała ukojenia. Stąpałem po cienkim gruncie, przed czym ostrzegał mnie sam Claude. O ironio! Pupilek Dante odradzał mi wybryki. Podejrzewałem profesje przyjaciela od chwili, gdy po pierwszym spotkaniu z Dante były kolejne, tajne. Nikt nie miał prawa rozpowiadać tej wiadomości, nikt nie miał prawa o niczym mówić, o niczym wiedzieć. Chase mógł być jedyną osobą, która widziała Claude’a w towarzystwie mistrza. Czy to coś zmieniało?

Zacząłem być okrutny dla wszystkich, nie tylko dla kolegów z klasy i szkoły, ale także w stosunku do Sam. Już rzadziej próbowała mnie na coś namówić, częściej kapitulowała, a ja widziałem, jak zaczyna się mnie bać. Po miesiącach rozmów, czułości i wsparcia, zaczynałem to rujnować. Najgorsze w tym było to, że słabo miałem nad czymkolwiek kontrolę.

Tylko uważaj, zabijanie wyniszczy cię, jak wyniszczało jego.

Słowa Britney zaczynały huczeć w mojej głowie. Wtedy to bagatelizowałem. Kochałem wymierzać sprawiedliwość po swojemu. Kiedy straciłem kontrolę? W chwili, gdy Claude zawierał przymierze z klasą i Romanem, który nauczył się dla niego migowego, czy może w chwili, gdy Sam mnie zdradziła? Nim cokolwiek zdołałem rozważyć, czegoś dociec, ona już wisiała. Nie dała okazji do rozmowy, nie pozwoliła spróbować. Była do tego stopnia mną przerażona, że wolała się zabić, niż próbować sił w rozmowie ze mną. Wszyscy w Podziemiach już wiedzieli, że miałem kobietę, na którą nałożyli silne restrykcje. Seniorzy wdrążyli mnie w zasady; miłość do śmierci. Mogłem albo ją zabić, albo być z nią po wieki. Czy i ona zdawała sobie jakoś z tego sprawę? Ktoś ją uświadomił?

To bez znaczenia, bo jeśli mnie zdradziła, miała do tego prawo. Ian był lepszym chłopakiem ode mnie, nie miał na sobie krwi innych ludzi, nie odbierał żyć. Rozumiałem to, ale nie respektowałem. Zaślepiła mnie chęć zemsty, gdy sięgnąłem po swoje znajomości, po pomniejszych opryszków Podziemi, którym zapłaciłem za pomoc. Mieli pomóc mi ich wszystkich pozabijać. Miało być lepiej, ale nie było.

Długie sesje terapeutyczne w zamknięciu mi to uświadomiły. Przepłakane noce, uczucie samotności. Claude był wymarzonym synem Britney, dobrym pracownikiem dla Dante. Wszystko, co było mi cenne i drogie, stawało się przeze mnie zniszczone. Claude poprzez odebranie rodziny i życia, Sam poprzez ograniczenie wolności i życia. Nie powinienem nikogo kochać, bo moja miłość zatruwała. Sam znalazła Iana, Claude Romana.

Wiecie, co bolało najgorzej? Że nawet po moim wyjściu z więzienia wiedziałem, że od śmierci dzielą mnie dni, może tygodnie. Mimo to Claude siedział cicho ze mną w jednej klasie. Chodził za mną jak dawniej. Dostarczał to, czego potrzebowałem, choć nie prosiłem. Po prostu był, ale to nie był już mój Claude. On był zdrowy, wolny. Chronił pozostałych, bo mu zależało. Czułem, że jeśli teraz to ja krzywo spojrzałbym na Liz, to Claude nie stałby bezczynnie w kącie. Mimo to kilka razy udało mi się zaobserwować u niego stary odruch obronny mojej osoby. Wciąż był w stanie stanąć u mojego boku, ale nie zrobiłby tego już tak chętnie, bo teraz byli też inni, lepsi. 

W przeszłości dochodziły mnie pewne słuchy, którym nie dawałem wiary. Claude zabija podczas snu, szeptano. Claude uśmiecha się w chwili, gdy widzi twój koniec. Claude donosi o wszystkim i wszystkich do Dante. Claude nie ma kajdanów, jak my, och nie, on jest sprytny i wolny w działaniach. Claude podobno słyszy wszystko. Claude chodzi tak cicho, jakby unosił się nad ziemią, a nie po niej stąpał. Claude wie więcej. Claude zabija i nikt nawet nie przypuszcza, że to on. 

Gdy Ethan pewnego dnia zostawił nas samych na boisku i poszedł do szkoły, aby się odlać, ja patrzyłem w ślad za nim. Czułem obecność niemowy, był blisko.

– Nie pozwoliłbyś na to, prawda? – powiedziałem spokojnie, gdy drzwi za Ethanem się zamknęły. – Nie pozwolisz, abym kogoś jeszcze zniszczył tylko dlatego, że daje mi szansę.

Ziemia pod stopami lekkiego Claude tym razem postanowiła zaszurać, gdy ten celowo głośno stanął po mojej lewej, więc odwróciłem wzrok z drzwi na niego. Wyglądał na pewnego siebie i zdeterminowanego. Gdzieś tam była iskra, która tliła się dla mnie, dla nas. Tylko że ona gasła. Pozostały przyzwyczajenia, a może swego rodzaju ostatnie życzenie przed moją śmiercią. Obaj wiedzieliśmy, że umrę, a on jakichkolwiek nie ma wtyków u Dante, nie wykorzysta ich, aby mnie ocalić.

– W porządku. – Uśmiechnąłem się smutno. – Dopilnuj zatem, aby tej jednej osobie, która nie ma lekko, żyło się lepiej.

Prosisz mnie o ochronę Ethana? Przed kim?

Przed moim nosem pojawił się notatnik, którego od dawna już nie widziałem. Był stary, a więc Claude nie porozumiewał się już za jego pomocą. Oczywiście, miał Romana i migowy.

– Przed tym, co nadciąga, Boone – mówię posępnie, spoglądając w słoneczne niebo. – Ethan to słaby punkt Chase’a. – Zerkam na niego katem oka, nie ukrywa zaintrygowania. – Chronisz Chase’a, więc musisz objąć kokonem większe pole.

Troszczysz się o niego? Nich*

– Gdy siedzisz tyle w czterech ścianach, słyszysz wiele. Usadzeni przez Chase’a szepczą, a ty słuchasz. – Postukałem się w skroń. – Zabito mu kobietę, zabito rodziców, zabito dziecko. Zemsta, czyż nie? To oznacza, że Chase jest priorytetem Dante. Obaj dobrze wiemy, że ty, jak i Chase to dzieci Dante. Ponieważ milczysz, najwięcej wiesz. Zostawiam więc mojego ostatniego przyjaciela w twoich rękach. Umrze? Przeżyje? – Rozłożyłem ręce z uśmiechem. – Może się przekonamy.

Tego dnia byłem pewien, że ja się tego nie dowiem. A szkoda, polubiłem Ethana. Claude nie lubił Sam, ale wiedziałem, że Ethan nie stanowił dla niego problemem, a nazwanie go przeze mnie przyjacielem, nie zapalało w głowie czerwonej lampki.



~awenaqueen~


Komentarze

Popularne posty