Believe it Cz.1
Krok
po kroku może doprowadzić nas do sukcesu, byle przeć do przodu, a gdy wymaga
tego sytuacja, zrobić malutki kroczek w tył, a potem dwa do przodu. Trzeba
popełniać błędy, aby stawać się coraz lepszym i doskonale to rozumiałem. Jednak
gdy od jednego kroku zależało, czy dożyjesz kolejnego dnia, nagle cała twoja
wiedza o przetrwaniu zwężała się do tej jednej chwili adrenaliny; krew, którą
szybciej pompowało oszalałe serce, piszczenie w uszach od nadmiaru ich
wytężania, spięcie w mięśniach, które gotowe były w każdej chwili ruszyć do
ucieczki.
Stałem
samotnie na skrzypiących schodach prowadzących w górę, gdy usłyszałem na
zewnątrz podjeżdżające auto. Mogła to być ochrona lub policja, tak czy siak
mieliśmy bardzo duże kłopoty. Nie pierwszy raz, ale jakoś mnie to wtedy nie
pocieszało, ponieważ dosłownie przede mną, a jednocześnie za schodami były na
oścież otwarte drzwi. Podgniłe i ledwo trzymające się na zawiasach.
Skrzyp.
Ktoś
wszedł, a promień latarki prześlizgnął się po mojej lewej. Wziąłem spokojnie
wdech i cicho wypuściłem powietrze ustami. Naciągnąłem zaraz na usta czarny
komin, a kaptur jeszcze bardziej zsunąłem na oczy.
Plecak
był dobrze dopasowany do moich ramion, a kamera w dłoni na tyle lekka, że
mógłbym z nią pokusić się o skok przez płot. Co prawda weszliśmy dziurą w nim,
ale obiegniecie budynku dookoła i znalezienie jej o pierwszej w nocy było
bardzo lekkomyślne z alarmem na plecach.
Urlik
znajdował się na piętrze, ale i tam nie było słychać żadnego skrzypienia, wiec
musiał przez okna dostrzec pojazd lub nawet go usłyszeć przez wybite szyby.
Liczyłem, że sobie jakoś poradzi, bo nie miałem szans wejść po spróchniałych
stopniach i go jakoś stamtąd wyciągnąć. Ucieczka w parze groziła złapaniem.
Byliśmy ubrani na czarno, przy dobrej kryjówce wśród drzew, nawet latarka nie
powinna nas wyłapać. Wszystko to było planami awaryjnymi, gdyby jednak płot
okazał się pułapką.
Mężczyzna
– rozpoznawałem po ciężkim kroku – zaszedł w moje prawo do innego
pomieszczenia, wiec miałem niepowtarzalną okazję zająć jego miejsce i wyjść z
rudery. Zrobiłem na ślepo krok w tył, schodząc stopień niżej. Cisza. Z dwoma
kolejnymi też udało się bezdźwięcznie. Pochyliłem się i przykleiłem do
zabudowanych schodów. Krok po kroku zaszedłem do końca i się wychyliłem. Facet
miał na sobie czapkę, więc tylko utwierdziło mnie to w przekonaniu, że mamy do
czynienia z gliną.
Niech
to szlag, przejebane!
Odetchnąłem
cicho i przebiegłem bezgłośnie za drzwi frontowe. Zaryzykowałem zerknięciem na
auto policyjne, a potem wystrzeliłem w prawo, aby obiec budynek. Przyjechał sam
lub ktoś siedział w ciemnym aucie. Nie było czasu stać i liczyć, że nikt mnie
nie zatrzyma. Przejście bramą na lewo też nie było bezpieczniejszą opcją.
Gałąź
strzeliła mi pod nogą, przekląłem siarczyście pod nosem, ale prułem przed
siebie, aż za zakręt. Wszedłem w niego, perfekcyjnie przeskakując pozostałości
jakiejś ściany z cegieł.
Dalej,
jeszcze kawałek!
–
Stać! – krzyczał ktoś za mną... albo nade mną?
W
chwili, gdy wybiegłem zza ściany i kierowałem się w stronę płotu na wprost, po
prawej dostrzegłem cień. Łupnięcie i głośny śmiech Urlika. Nie zatrzymywałem
się, bo byłoby to co najmniej nierozważne w naszym położeniu. I tak już
dorównał mi kroku ze swoimi długimi i zwinnymi nogami.
–
Pierwszy – nakazał mi na tyle głośno, aby nie kusić losu.
Przełożyłem
nogę ponad prętem i już chwilę później znalazłem się na wolności. Nie
zahaczyłem nawet plecakiem przy tym pośpiechu, cud! Urlik też przeszedł bez
żadnego problemu, a już po chwili gnaliśmy przez kilkadziesiąt metrów, żeby
znaleźć się poza zasięgiem policji i przy naszym aucie. Wrzuciłem bez
delikatności plecak na tylne siedzenie, odłożyłem kamerę i wskoczyłem na
miejsce kierowcy. Zsunąłem kaptur i komin, odpalając silnik. Urlik idealnie
wstrzelił się w czasie, gdy ja już ruszałem z miejsca. Siedział i zapinał pas.
Obaj dyszeliśmy, gdy oddalaliśmy się teraz czterokołowcem jeszcze bardziej od
niebezpieczeństwa prosto do wynajętego garażu.
Zerkałem
co jakiś czas w lusterka, ale za nami była tylko ciemność. Oddechy się nam
unormowały, a chłopak nawet pokusił się o włączenie radia na stacji ze starą
muzyką.
–
Na przypale – powiedziałem z uśmiechem i wzrokiem wbitym w jezdnie.
–
Na przypale – odpowiedział.
–
Naprawdę wyskoczyłeś z okna na piętrze? – dopytywałem ze śmiechem. – Mogłeś
złamać nogę lub się poranić, gdyby na dole było szkło!
–
Nie skoczyłem z okna, tylko werandy – korygował, a ja zaczynałem się
zastanawiać, o czym on mówi. – Tam było drugie wejście, pamiętasz? Było
zamknięte, więc poszliśmy dookoła poszukać otwartego.
–
Ach! Zadaszenie! To i tak niebezpieczne, to wciąż wysokość dwóch metrów co
najmniej.
–
Bez przesady, na końcu było niżej niż przy oknie. Poza tym nie po to ćwiczę
skoki, żeby dać się pokonać dwóm metrom. Wolałeś, żebym złaził schodami?
Pozostawiłem
jego pytanie bez odpowiedzi i zadałem własne.
–
To facet widział mnie czy ciebie?
–
Mnie. Zacząłem biec, a skurczybyk widział mnie oknem.
–
Dobrze, że ten film ma wlecieć dopiero w przyszłym miesiącu.
–
Sprawdziłem teren, Remi – mówił z wyrzutem. – Został porzucony trzydzieści lat
temu, stoi odłogiem od tamtego czasu. Policja musiała przyjechać, bo ktoś z
domu naprzeciwko po nich zadzwonił. Co tam mielibyśmy ukraść? Te zgrzybiałe
pościele?
–
Ja tam wziąłbym to zdjęcie rodzinne – żartowałem, co na szczęście rozumiał
doskonale.
Mogliśmy
żartować o urbexie, ale traktowaliśmy nasze wyprawy z ogromnym szacunkiem. Nie
niszczyliśmy odwiedzanych miejsc ani rzeczy, które tam się znajdowały. Niczego
też nie braliśmy ze sobą, chyba że było to coś naprawdę nieistotnego, ale takie
rzeczy praktycznie nie istniały. Każdy opuszczony budynek miał historię i nawet
ta małoistotna rzecz, istotna była. Nagrywaliśmy, zwiedzaliśmy i zostawialiśmy
odciski naszych podeszew. To wszystko lub aż tyle. Zarabialiśmy na tych
filmach, musieliśmy mieć więc pewność, że nie naruszamy czyjejś posesji. Wiele
budynków, które były porzucone, zostały wykupione przez nowych właścicieli.
Tylko
dzięki tym filmom, umowach ze sponsorami i reklamodawcami, mogliśmy sobie
pozwolić na najlepsze studia w Oslo. Utrata naszego źródła dochodu mogłaby nas
szybko pogrzebać w planach. A tak? Właśnie wchodziliśmy sobie do naszego
mieszkanka w akademiku dla sportowców. Jedynym wymogiem, który musieliśmy
spełnić, aby móc zająć w nim swoje lokum było uczestniczenie na zajęcia
sportowe. Przypadło nam od ośmiu do dziesięciu godzin tygodniowo na siłowni.
Mogliśmy też korzystać z basenu miejskiego, z którym szkoła miała jakiś układ.
Nawet jeśli byliśmy dopiero od tygodnia na kampusie, zajęcia sportowe nas nie
zniechęciły. Ja i Urlik potrzebowaliśmy sił do naszych wypadów, traktowaliśmy
to, jak naszą błogą przyjemność.
Chciałem
zapalić światło w naszym salonie z kuchnią, ale to groziło nakryciem.
Wychodzenie poza kampus po dwudziestej drugiej było zakazane. Chyba że miałeś
dobry powód jak praca czy cokolwiek, co zostało zaakceptowane. Musiałeś się
zgłosić do zarządcy, a on oceniał, czy warto wpisać cię na listę wyjątków. To
właśnie dla nich brama cały czas była otwarta albo tak sobie wmawiałem. Wielu
studentów opuszczało kampus i nie wracało o umówionej porze, a wątpiłem, aby
każdy z nich miał sensowny powód. Raczej nasz, że chodzimy na
opuszczone lokale, nie byłby brany w ogóle pod uwagę. Co więcej, mogliśmy
zostać wydaleni.
Jedno
zgłoszenie na policji i cała nasza kwatera wraz z miejscem na kierunku poszłyby
w pizdu. A my dalej ryzykowaliśmy, bo z tego mieliśmy w ogóle na to wszystko
pieniądze i to nas jarało.
Dla
wygody i bezpieczeństwa wykupiliśmy miejsce w garażu nieopodal uniwerka. Na
kampusie istniał parking, ale nie wyobrażałem sobie wjeżdżać po nocy i
parkować. To praktycznie jak świecenie reflektorem po oknach i krzyczenie:
wróciliśmy.
Znaliśmy
na szczęście rozmieszczenie mebli w naszym mieszkaniu, dlatego po cichu
omijaliśmy przeszkody i przeszliśmy do sypialni, od której celowo zostawiliśmy
drzwi uchylone. Tam Urlik pokusił się o włączenie zmysłowych – to naprawdę
dobre słowo – lampeczek na ścianie. Dawały fioletową poświatę, ale nie na tyle
dużą, aby ktoś przez rolety – które wcześniej sprytnie zaciągnęliśmy – mógł
dostrzec różnicę. My dzięki temu widzieliśmy więcej.
Odłożyliśmy
swoje sprzęty na miejsca, ale nie było czasu i sił na rozpakowywanie plecaków,
dlatego zagraliśmy w papier-kamień-nożyce, kto pierwszy bierze łazienkę. Padło
na Urlika. Zabrał ze sobą swoją piżamę i wyszedł, zostawiając drzwi od pokoju
otwarte. Generowanie zbędnego hałasu też nie było konieczne.
Zdjąłem
swoją bluzę i odrzuciłem ją na stertę ubrań w szafie. Komin wylądował w
szufladzie biurka, tak na wszelki wypadek. Zsunąłem z nóg swoje buty do
biegania i na palcach przeszedłem do salonu, aby przy drzwiach wyjściowych
odłożyć je na półkę na buty. Potem jeszcze tylko wziąłem sobie małą butelkę
wody – które sportowcy dostawali za darmo codziennie rano po jednej – i
poszedłem z nią do pokoju. Wypiłem na raz połowę jej zawartości, odłożyłem na
szafkę i delikatnie usiadłem na łóżku. Nie skrzypiało, ale rzucanie się było
też lekkomyślne.
Rozejrzałem
się po zmysłowym pokoju. Był bardziej na kształt prostokąta.
Moje łóżko wciśnięto pod okno, zamiast stylowej szafki nocnej biurko ją
pełniło, obok niego drugie, należące do Urlika, a zaraz obok jego łóżku. Coś
jak lustrzane odbicie. Jedna trzydrzwiowa szafa mieściła się bliżej mnie, przez
co zakrywała drzwi i zajmowała sporo miejsca. To była nasza szafa.
Chcieliśmy ubierać się w pokoju, a nie iść w piżamie do salonu. Jakiś dziwny
zwyczaj, ale przynajmniej trawił nas obu. Tak więc kupiliśmy, zmontowaliśmy i
wypakowaliśmy do niej nasze rzeczy. Zmieściliśmy się idealnie. Lewa strona była
moja, prawa Urlika a środek zawierał rzeczy na wieszakach, które raczej
mieliśmy ubierać rzadziej.
Oczywiście
komody w salonie też zagospodarowaliśmy w nasze rzeczy osobiste. Miejsce się
nie marnowało, to pewne. Skoro mogliśmy ingerować w umeblowanie, to dokupiliśmy
sobie wygodne pufy, lepsze oświetlenie na biurka, ekspres do kawy i, chyba
najważniejsze, wygodną sofę w salonie. Starą zabrał od nas administrator i
stwierdził, że może po naszym odejściu się przyda innym. Sprytnie.
Zaczął
nużyć mnie sen i zanim pojawił się z powrotem mój przyjaciel, ja już leżałem
wciśnięty w poduszkę i pochrapywałem. Potrząsnął mną, abym nie spał spocony i
zabrudzony, dlatego z cichym jękiem wstałem i poszedłem się odświeżyć.
Łazienka
dzieliła ścianę z sypialnią, ale wejść do niej można było tylko od salonu. Była
średnich rozmiarów, ale na tyle odpowiednich, aby zmieścił się spory prysznic,
luksusowa umywalka z lustrem nad nią i oczywiście toaleta podwieszana. Jeśli
chcieliśmy robić pranie, a chcieliśmy, musieliśmy schodzić do piwnicy, gdzie
było kilka pralek i mogliśmy za darmo z nich korzystać. Proszek był w cenie
akademika, bo też za każdym razem, gdy się tam zjawiałem ja lub Urlik, był cały
wypas środków piorących. Czasami zapominałem, że płacąc krocie, naprawdę
zasługiwaliśmy na więcej niż ciepła woda i duszny pokoik cztery na cztery.
Po
orzeźwiającym prysznicu wciągnąłem na nogi swoje krótkie spodenki do spania i białą
koszulkę. Początkowo stresowała mnie wizja spania w tym samym pokoju z Urlikiem
cały rok uniwersytecki, ale po pierwszych dniach się przyzwyczaiłem. Oczywiście
nie na tyle, aby pokusić się o bokserki i koszulkę, ale wciąż lżej niż on –
długie spodnie do kostek i bluzka na długi rękaw. Musiało go mimo wszystko to
krępować. O tyle się cieszyłem, że udało się dorwać pokój dwuosobowy, bo z
dodatkowym lokatorem męskim, moglibyśmy mieć problemy. Ja gej, przyjaciel
strachajło facetów.
Ziewając,
wróciłem do pokoju. Urlik leżał na brzuchu bez kołdry i miał ręce pod poduszką,
przytulając ją sobie do lewego policzka. Też słyszałem jego miarowy oddech, a
rozchylone wargi kazały wierzyć, że śpi jak suseł, a nie tylko udaje, że to
robi. Jego włosy ciemnego blond były roztrzepane na poduszce, a wyraz twarzy
tak spokojny, że aż mnie zmogło.
Sięgnąłem
swój telefon z biurka, miejsca, gdzie zostawiłem go przed wyjazdem. Dochodziła
trzecia, a ja za pięć godzin miałem wykłady. Urlik mógł spać do południa, bo
jego pierwsze miały miejsce dopiero o trzynastej. Szczęściarz. Chociaż miał
przez to przedłużone zajęcia do samej dziewiętnastej, a ja byłem wolny dwie
godziny wcześniej.
Rozkład
naszych kursów był całkiem napięty w pierwszym semestrze. Nie mieliśmy za dużo
czasu wolnego i wcale nie chodziło o stawianie się na kursach, a o naukę.
Wymagano wiele. Narzucano sporo godzin, a to tylko dlatego, aby właśnie w tym
czasie każdy, kto jeszcze się wahał, mógł zrezygnować z kierunku i obrać inny
lub całkowicie odejść z kampusu. Takim cudem często zaczynaliśmy rano do
południa lub od południa do wieczora. Fakultety każdego z nas też zabierały
czas wolny, dlatego narzuciliśmy sobie mordercze tempo nie tylko z winy
uczelni. Za dnia woleliśmy pracować na swoje wyniki a wieczorami ewentualnie
odpoczywać lub gdzieś wychodzić. Chociaż musicie wiedzieć, że ja z wychodzenia
prawie że nie korzystałem. Czułem presję. Musiałem się uczyć i ogarniać kanał.
Po tym tygodniu widziałem jednak, że Urlik jakoś potrafił pogodzić wszystko
razem; tak, chodzi mi też o wyłażenie z naszej kwatery.
Początkowy
plan prezentował się inaczej, ale mój cenny przyjaciel stwierdził, że zrobi
mi niespodziankę i jednak wybierze inny kierunek. Takim cudem
ja studiowałem animację a on montaż filmowy. Wymijaliśmy się na wielu płaszczyznach,
ale z drugiej strony dopełnialiśmy swoje luki. Jasne, obaj byliśmy całkiem
niezłymi amatorami montażu, ale najwidoczniej on chciał podejść do tego
profesjonalniej. Trudno się dziwić, skoro ambicja nas zmuszała do powagi z
firmą.
Pobudka
nastała szybciej niżbym sobie tego życzył, gdy budzik w moim telefonie tak
irytująco wybijał rytm na biurku. Urlik przeklinał, żebym uciszył ten szajs, bo
on uciszy mnie wraz z nim. Jego groźby przy niewyspaniu zawsze brzmiały
poważnie, dlatego przeciągnąłem palcem po ekranie i w sypialni zapanowała
cisza. Zerknąłem na drugie łóżko, gdzie chłopak właśnie odwrócił się do mnie
plecami i zakrył po uszy. Podniosłem się do siadu, a potem na chwiejnych nogach
stanąłem na miękkim materacu, aby otworzyć okno. Panował zaduch, a skoro osobie
śpiącej pod nim nie groziło przeziębienie, można było pozwolić na wietrzenie.
Zeskoczyłem
na posadzkę i się przeciągnąłem. Siódma godzina, a ja marzyłem o kubku kawy.
Darowałem sobie ją w mieszkaniu i zaryzykowałem wstąpienie do uniwersyteckiej
kawiarenki mieszczącej się po drugiej stronie kampusu. Można było dostać się
tam szybciej za głównym budynkiem uczelnianym tuż obok parkingu. Może z opisu
nie brzmi to, jak coś ładnego, ale nawet w tej okolicy zieleń była czymś tak
naturalnym, jak asfalt na jezdni. Ludzie dbali o trawę, drzewa, kwiaty i
krzewy. Nawet końcówka lata nie zepsuła ogólnego wrażenia. To miejsce w okresie
wiosennym musiało prezentować się przepięknie.
Sportowcy
albo nadal spali, albo już wyfrunęli na trening o szóstej. Były pewne rutyny,
do których człowiek przyzwyczajał się już pierwszego dnia. Na przykład do
Hectora, który szczerzył się jak głupi do sera, nawet jeśli cię nie znał. On
zawsze był na nogach, nieważna była pora dnia czy nocy. Ten człowiek był
nieśmiertelny.
Stanąłem
w krótkiej kolejce, liczącej dwie osoby przede mną. Przetarłem sobie kark, aby
jakoś rozmasować zesztywniałe mięśnie. Źle musiałem się ułożyć do snu. Snu!
Dobre sobie. Cztery godziny były co najwyżej drzemką.
–
Americano? – pyta mnie dziewczyna na obsłudze.
Zdziwiłem
się, że już nadchodzi moja kolej i niemal podbiegam te dwa kroki do kasy.
Pracownica chichocze cicho na moje zachowanie, a jej zielone oczy zdradzają, że
musiała mieć lepszą noc ode mnie. Nie, żebym narzekał na urbex.
–
Mam wypisane na twarzy co piję?
–
Byłeś tu już dwa razy sam i raz z kolegą – wyjaśniła, a zaraz delikatnie
zagryzła wargę.
Nie
musiałbym nawet tego widzieć, aby wiedzieć, że była zażenowana przyłapaniem na
obserwacjach. Głos pod koniec zbyt mocno zdradzał jej wahanie. Powiedziała za
dużo. Gest zakładania kosmyka różowych włosów za ucho tylko mnie w tym
utwierdzał. Musiałem przyznać, że była ładna, a proste włosy sięgające jej
piersi tylko dodawały koloru jej twarzy.
Uniwersytet
szczycił się motywem granatu - którego nie znosił mój ojciec - bieli oraz
czerni, dlatego jej ubiór też stanowił tę mieszankę. Biała koszula zapięta pod
samą szyję, granatowy fartuszek z logiem, a na nogach to nie mogłem określić
przez dzielącą nas ladę. Karnację też miała dość jasną, zupełnie jak ja przed
wyjazdem na słoneczną wyspę w wakacje.
–
A więc tak, americano – potwierdziłem z uśmiechem.
Chciałem
oszczędzić jej cierpienia, bo skoro miała dobrą pamięć, nie musiało to
oznaczać, że zakłada na naszą dwójkę jakieś sidła. W gorszym razie sidła tylko
na mnie. Co w sumie jej szkodziło, bo ja byłem gejem, gdy ostatni raz
sprawdzałem, a Urlik napalonym hetero.
Podała
mi kawę na wynos, a ja kulturalnie zapłaciłem swoją kartą studenta. Za mną nie
było żadnej osoby, co chyba pokusiło ją o dodatkowe słowa:
–
Chodzimy razem na warsztaty z animacji.
–
Serio? Wybacz, zapamiętuję tylko ludzi, z którymi rozmawiam.
–
Więc już mnie zapamiętasz? Jestem Stine.
Mogłem
się tego domyślić po plakietce na jej fartuszku, ale jakoś nie miałem czelności
powiedzieć, że teraz nagle zwracam uwagę na jej istnienie. Grzeczniej, jak ktoś
się przedstawi sam. Chyba.
–
Remi. Jestem ci to winien za znanie moich potrzeb kawowych.
Puszczam
jej oczko i unoszę kubek, aby się napić. Odszedłem od lady, gdy ta uśmiechnęła
się zadowolona z moich słów. Nie, wcale nie flirtowałem. To, że facet bywa
miły, nie oznaczało od razu, że ma wizje siebie w łóżku z tą kobietą.
Byłem
trochę rozczarowany swoim życiem towarzyskim na kampusie, które w sumie nie
istniało. Fantazjowałem o rozpoczęciu łowów na facetów, ale nie potrafiłem. Nie
skupiałem na żadnym uwagi w ten sposób. Wszyscy byli albo
jakimiś ludźmi na korytarzu, albo na zajęciach. Nic poza tym. Żaden nie
wywołał: och, pragnę cię! Nuda. Lub moje serce nadal biło wiernie tylko dla
jednej osoby, a to było trochę niewdzięczne uczucie, bo ta osoba najpewniej już
teraz z kimś flirtowała, gdy ja piłem tę gorzką kawę i szedłem na wykład. On na
pewno nie płakał, w końcu nawet nie napisał od pożegnania ani razu.
Komentarze
Prześlij komentarz