Believe it Cz.17
Długa
droga mnie czekała, ale czułem, że warta. Każdy powrót do domu był wart
zachodu, nawet jeśli używałeś w tym celu własnych nóg, a nie samochodów.
Wprawdzie papa posiadał naprawdę wygodnego cadillaca serii 62,
którym chwalił się zazdrosnym sąsiadom, lecz ja bardziej ceniłem swoje własne
nogi. Nie lubiłem tych maszyn, nawet w chwili, gdy próbował mnie nauczyć
prowadzić.
–
Kto będzie nas woził do kościoła, gdy już podupadniemy na zdrowiu? – raczył
mawiać, gdy mu odmawiałem.
William
Grimard to naprawdę typ zrzędny. Surowym słowem i czynem panował w domu, ale i
w pracy. Jakimś cudem pokochała go Mireille Gaulin, czyli moja maman.
Tworzyli ciekawy duet, bowiem gdy już byli razem to zachowanie każdego z nich
ulegało zmianie.
Kobieta
dostojna i przemiła dla każdego, w domu stawał się zgorzkniała i perfekcyjna.
Wszystko planowała z dużym wyprzedzeniem, nawet nasze odzienia na wyjście.
William
słuchał z uwagą zażaleń ludności okolicznej wioski, którą zarządzał, aby potem
w domowym zaciszu pluć jadem na każdego z tych głupców.
Mimo
tak obłudnych twarzy, dla własnego syna zachowali zdrową równowagę. Wybierała
mi ubrania, a gdy zrzędziłem, potrafiła zdzielić mnie dla przykładu. Potem
patrzyła z czułością na opuchnięte miejsce, wzdychała i smarowała swojską
maścią, którą rzekomo jej prababka wymyśliła. Nigdy w to nie wątpiłem.
Papa
lubił nazywać mnie najgorszym plonem tej ziemi, gdy się z nim nie zgadzałem.
Ale potem jednak podawał mi – w zależności od wieku – coś na złagodzenie sporu.
Wychowałem się w trudnych warunkach u trudnych ludzi, ale kochałem na ich
twarzach uśmiechy, ich wymogi, bo w gruncie rzeczy chcieli dla mnie dobrze.
Rozrabiaką byłem, musieli bacznie obserwować moje poczynania.
Raz
zlałem syna sąsiadów, a to tylko dlatego, że wrzucił mój szczęśliwy amulet do
studni, której już nikt nie używał, bo źródło wyschło. Patrzyłem, chciałem tam
zejść, wtem ojciec stanowczo złapał mnie za ramię i krzyknął, unosząc dłoń, gdy
się szarpałem, by mnie puścił:
–
Ani się waż!
I
się nie odważyłem. Zamiast tego, gdy tylko mnie puścił, rozpędziłem się i
wepchnąłem tego patyczaka prosto w pędy róż. Wył z bólu, krew pojawiła się w
wielu miejscach jednocześnie, w końcu był środek lata i róże zakwitły czerwono,
a wraz z nimi ochronne kolce. Wiedziałem, co to znaczy zranić się nimi, bo
zrywałem podobne dla maman na jej święto.
Zostałem
ukarany za ten występek kilkoma uderzeniami pasa przez papę.
Straciłem przez to i humor i apetyt na wiele dni. Maman przynosiła
mi do łóżka jedzenie, choć nie powinna i podkreślała to za każdym razem, że mam
dziękować panu Bogu za tak wyrozumiałą rodzicielkę. Kto spojrzał w jej oczy,
widział tylko ból i współczucie dla mnie, nic ze złości.
Gdy
już wyszedłem z jamy bez opuchlizny i bez bólu, papa poklepał
mnie po ramieniu i powiedział wtedy, że konflikty rozwiązuje się inaczej.
–
Choć niechętnie, przyznać muszę, mściwy z ciebie gad po mnie! – ucieszył się
tak bardzo, że aż ukazał wszystkie zęby.
–
Zły mu przykład dajesz, bien-aimé.
–
Wstąpi w szeregi wojska, to się zmieni – zapewniał ją. – Czym ja się nie
zmienił?
–
Nie wiem, wtem jeszcze byłam naiwna i wypatrywałam lepszej partii.
Zaczęli
się śmiać. Ja również. To była właśnie moja rodzina, do której kochałem wracać.
Wracałem tak za każdym razem, gdy błądziłem, podróżowałem lub miałem jakieś
zadanie poza wioską. Witali mnie z otwartymi ramionami w progu, a w domu
narzekaniem, jakież to długie wakacje sobie urządzałem. Choć istotnie wakacji
nigdy nie miałem.
Za
każdym razem suszyli mi głowę coraz bardziej, abym sprowadził w końcu kobietę,
a najlepiej rozejrzał się za jaką w wiosce. Mama polecała kilka kandydatek, ja
jej nie słuchałem. Może i wakacji sobie nie urządzałem jako takich, ale mój
przyjaciel z wojska pokazał mi zupełnie inne możliwe opcje. Wstydziłem się ich.
Musiałem wyplenić. Ale jednak do żeniaczki jeszcze nie było mi śpieszno.
Stanąłem
przy drewnianych drzwiach naszej urodziwej chaty i zastukałem weń.
Odpowiedziała mi cisza. To nie było naturalne. Był to mój dom, dlatego nie
czekałem dłużej i po prostu wszedłem do środka. Ha! Środka! Chciałbym, aby to
było wnętrze domu, które znałem i kochałem. Ale nie, nie było nim i szybko do
mnie dotarło, że to się znów dzieje. To... ten świat nie był
prawdziwy. Ja nie byłem. Stałem przed lustrem, w które patrzeć nie chciałem.
Był też i on. Sargent. Prawowity syn homoseksualista rodziny Grimard. Patrzył
na mnie z rękoma za plecami. Nie uśmiechał się, nie krzywił. Był obojętny na
moją osobę.
–
Dlaczego znowu? – pytam, a słowa roznoszą się echem po pustkowiu, w którym się
znaleźliśmy.
To
nie było wnętrze chaty, to nie był nawet budynek. Raczej coś zniszczonego, brązowo-krwistego.
Jak wnętrze czyjegoś ciała, a jednocześnie domu, który miał mięśnie i krew. To
był mój prywatny koszmar.
Sargent
nie zareagował na moje pytanie, nigdy nie reagował. Wpatrywał się we mnie,
możliwe, że niczego nie oczekiwał, a może nawet mnie nie widział i patrzył
przeze mnie, nie na mnie.
Uderzyłem
pięścią w lustro naszych dusz; nie zachwiało się.
–
Wypuść mnie stąd! – wrzeszczałem.
Poruszył
nieznacznie gałkami i teraz naprawdę już nie patrzył na mnie. Wiedziałem, co
znajdę za sobą, gdy się odwrócę. Ten koszmar dział się zawsze tak samo, acz
inaczej. Musiałem to zobaczyć, żeby wyjść. Żeby nie musieć go oglądać. Coś za
coś.
Odwróciłem
się.
Wymiociny
podeszły mi do gardła. Nie byłem już w koszmarnej komnacie – bo tak zwykłem
nazywać to miejsce przejścia – a w prawdziwym pokoju. Nade mną wisiał sznur, do
którego właśnie zmierzałem. Nie miałem jednej nogi, a mimo to udało mi się
wejść na niski taborecik przy podpieraniu się ręką ściany. To było jak
oglądanie czegoś czyimiś oczami, czuć wszystko, co ta osoba, ale nie mogąc
ruszać jej ciałem. Dlatego zaprzestałem prób lata temu. Zamiast tego biernie
obserwowałem, jak mężczyzna sięga do pętli wcześniej przygotowanej i przekłada
przez nią głowę.
Czułem
gruby sznur oplatający moją szyję coraz ciaśniej. Zaczęła ogarniać mnie panika.
Mnie jako mnie, nie jako ciało, w którym tkwiłem. Mężczyzna powiedział po
francusku:
–
Boże wybacz mi i przyjmij do zwolenników swoich tam w niebie. Stanę u bram
twych, a ty mnie osądzisz. Skróć cierpienia, skróć mój żywot na tej ziemi.
Przeżegnał
się, a potem odepchnął taboret, gdy szamotał się w przestrzeni jedną nogą. Bóg
wcale łaskaw nie był, bo nie skręcił mu karku, jak miało na to szansę
pięćdziesiąt procent ludności, którzy obrali ten sposób śmierci. Och nie. On
ukarał go dłuższym duszeniem się. Dłuższym o parę minut, które trwały wieczność
dla kogoś, kto chciał umrzeć już teraz...
Zerwałem
się do siadu. Nie mogłem złapać oddechu. Było tak duszno, tak niemożliwe trudno
złapać mi było oddech. Dalej czułem pętle na własnej szyi, ale oczywiście dłoń
od razu na niej wylądowała i nic tam nie znalazła. Nie miałem na sobie bluzki,
powinno być mi lżej bez dodatkowego balastu na ciele, ale wcale nie było.
Ciemność mnie otaczała, duszność wraz z nią. Kasłałem, czułem, że może tym
razem Sargent mnie naprawdę udusił przez zesłanie na mnie tego koszmaru. A może
Bóg? Trudno było znaleźć winowajcę, a mi zapewne miało się to nigdy nie udać.
Coś
się poruszyło. Światło zapłonęło po mojej prawej stronie. Jakieś szuranie
dochodziło mych uszu, ale krew tak mi pulsowała w skroniach, że ledwo mogłem
cokolwiek widzieć i słyszeć, żeby rozpoznać miejsce i dźwięki. Chciałem tylko
złapać oddech, chciałem tylko przekonać się, że dalej żyję i nie wiszę duszą na
tym sznurze.
W
moim zasięgu wzroku zjawiła się szklanka wody i coś, co znałem z życia na co
dzień; moje tabletki. Wziąłem je tak raptownie do ust, dwie od razu, bo akurat
tyle zostało mi przez kogoś uszykowane. Połknąłbym je na sucho, ale przy
obecnej suszy w ustach i zaciśniętym gardle nie było na to szans. Popiłem więc
całą szklanką wody i wycharczałem pierwszy oddech. Udało się. Dotarł do płuc.
Drugi
był lżejszy, chociaż drgawki na ciele sugerowały, że nadal jestem w złym
stanie. Mroczki przed oczami zniknęły, ukazując mi mgłę. Dotknąłem drżącą
dłonią policzka, a raczej chciałem to uczynić, bo ktoś był szybszy. Wzdrygnąłem
się. Spojrzałem w bok, spodziewając się Pettera, ale jakież było moje
zdziwienie, gdy dostrzegłem półnagiego Remiego. Patrzył na mnie straszliwie
przerażony, a jego dłoń była lodowata i mógłbym zaryzykować stwierdzeniem, że
też drżała, ale byłem w takim stanie, że to może ja dygotałem, a nie on.
Odetchnąłem
głębiej. Już dobrze, już wszystko dobrze. Byłem w ciepłym łóżku, bezpiecznym
pokoju bez sznura zwisającego z sufitu. Byłem sobą, Olaiem.
–
Powiedz coś – prosił zachrypniętym głosem.
Od
jak dawna czyjś dotyk nie sprawiał mi problemu? Kiedy ostatni raz mogłem kogoś
dotykać i nie wzbudzał we mnie tego uczucia oślepienia? Dlaczego akurat ten
facet? Cholera, mało mnie to w takiej chwili obchodziło. Chciałem przyciągnąć
go do siebie, utonąć w jego ramionach i poczuć, że jestem normalny. Czyli taki,
jaki nigdy nie miałem być. Świadczyły o tym bardzo dobrze koszmary i tabletki.
Cóż za ironia, że je posiadał w chwili, gdy ich potrzebowałem.
–
Olai, jesteś ze mną?
–
A gdzie mam być? – pytałem głupio, aż nie poznawałem własnego zardzewiałego
głosu. On też się skrzywił. Och, czyżby znów „słyszał więcej"?
–
Kurwa. Zdajesz sobie sprawę, jak brzmiałeś przez sen? Jak drapałeś sobie... –
Zsunął spojrzenie na moją szyję, a mnie oblał zimny pot. Powrócił do oczu. –
Nigdy w życiu nie słyszałem takiego bólu w czyimś głosie... ja...
–
Teraz widzisz, jak bardzo jestem pojebany – powiedziałem, siląc się na powagę,
ale nie byłem w stanie nawet przed samym sobą ukryć, jak mi przykro, że był
tego świadkiem.
–
To niczego nie zmienia – zapewniał ze znacznie większą pewnością w głosie, niż
ja posiadam. – Cierpisz i to nie powód, abym cię odrzucał.
–
Nie jestem jebanym amantem, którego można odrzucić! – zagrzmiałem, a on się
wzdrygnął.
Dlaczego
to robisz, Olaiu?
Zamilcz!
Sam,
sam, wiecznie sam, takie życie wybrał nam.
Chwyciłem
się za głowę, gdy głos nie chciał zniknąć. Co więcej, podśpiewywał sobie we
francuskim jak jakaś spiewaczka i nic sobie nie robił z tego, jak bardzo miałem
tego dość.
–
Mów co chcesz, ale nie zostawię cię – stwierdził.
–
W takim razie pożałujesz – ostrzegłem, zapatrzony ślepo w punkt na kołdrze.
–
W porządku.
Łypnąłem
na niego – na pozór groźnie – ale on nic sobie z tego nie robił. Widziałem
determinację na jego twarzy, upór godny idioty, ale chyba nim właśnie był.
Idiotą. A ja nie byłem jeszcze otępiony przez leki, żeby móc pohamować impuls
przepływający mi po mięśniach. W jednej chwili siedzimy obok siebie na łóżku, a
w następnej on był pode mną na materacu i patrzy na mnie wielkimi oczyma. Ucisk
na jego gardle był silny, podobnie do mojej złości.
Ludzi
łatwo zabić.
Nie
chcę nikogo zabijać!
Więc
jesteśmy tacy sami, bo ja też nie chciałem.
–
Olai...? – wychrypiał.
–
Nie masz o niczym pojęcia! – cedziłem przez zęby.
Dla
niego zapewne wyglądało to, jak przypływ agresji, ale to nie było do końca tak,
że złościłem się na niego. Byłem zły na siebie. Słyszenie głosów, widzenie
czegoś, czego nie ma prawa być... byłem chory, ludziom groziło przy mnie
niebezpieczeństwo. Powinien więc zrozumieć i odejść. Dlaczego nie potrafił?
–
Ale... chcę... mieć... – uparcie stał przy swoim.
Jego
oczy też wyrażały bardziej determinację niż lęk. Miałem ochotę się śmiać.
On
śmiał twierdzić, że nie jest masochistą? Niezły żart, pomyślałem.
–
Spieprzaj – warknąłem i puściłem go.
Wstałem
szybko i zacząłem się ubierać. Remi odkaszlnął raz, ale postanowiłem nie
zwracać na niego uwagi. Posiadanie kogoś po swojej stronie bywało
niebezpieczne, a dość sam byłem, aby stwarzać problemy bliskim. Wiedziałem, że
jeśli pozostanę dłużej i pozwolę działać lekom, stanę się wylewny, słaby i
zrozpaczony. Wziąłem dwie tabletki, nie powinienem był. Dlatego musiałem
odejść. Remi był obcy i taki miał pozostać.
–
Olai, nie jestem twoim wrogiem! – rzucił gniewnie.
–
Trzymaj się ode mnie z daleka – powtórzyłem mu przestrogę, ale gdy się
odwróciłem, chłopak miał już na sobie spodnie i patrzył na mnie z... irytacją?
Chciałem
go chwilę temu udusić, a on był na mnie zły! Świat oszalał bardziej ode mnie,
wychodziło na to, skoro zesłał na moją drogę kogoś tak odrealnionego.
–
Olai...
–
Powiedziałem nie! – krzyknąłem.
Zrobiłem
obrót na pięcie, wylatując z jego sypialni z prędkością światła. W drzwiach
minąłem jakąś osobę, lecz nie było sensu przyglądać się twarzy. Pośpiesznie
zmierzałem do windy, klikałem jak szalony guzik. Jeszcze szybciej chciałem
wejść do mieszkania, ale skończyło się na tym, że klamka wyślizgnęła mi się z dłoni
i gruchotnęła głośno na sprężynie. Zakląłem. Spróbowałem raz jeszcze i tym
razem się udało, ale Petter już na mnie czekał.
Miał
na nosie duże okulary w drucianej oprawie, oversizową bluzę i pstrokate spodnie
od piżamy. Patrzył na mnie wyczekująco, badawczo przy okazji. A ja po prostu
oparłem się o drzwi wejściowe i zsunąłem się po nich na podłogę. Znalazł się
przy mnie w kilku szybkich krokach, padając na ziemię obok. Nie dotykał mnie,
byłem mu za to wdzięczny.
–
Tabletki? – spytał krótko.
–
Dwie.
Zmarszczył
brwi, starając się rozszyfrować sytuację. Powodzenia, sam nie potrafiłem.
–
Straty?
–
Podduszenie.
Nawet
nie wydawał się zaskoczony, ale to akurat nic nowego. Znał mnie całego trochę
wbrew mojej woli. W jakiś pokraczny sposób wierzyłem, że on ufa moim słowom
bardziej niż moi rodzice.
–
Kogo?
–
Nikt ważny.
–
Kogo?
Tym
razem był wyraźnie rozkazujący, a ja najbardziej nie lubiłem tego człowieka
właśnie w tej formie. Dokładnie w tej, bo już parę razy zmusiłem go do niej i
nigdy nie kończyło się dobrze.
–
Remi.
Rozszerzył
powieki, zachwiał się nawet albo to mi już się świat kręcił. To możliwe,
tabletki tak działały. Straciłem Pettera dosłownie na chwilę z oczu, a ten miał
przy uchu telefon i przywdział na usta uśmiech, ale wzrokiem świdrował we mnie
dziurę, nie ruszając się nawet na krok ode mnie.
–
Revo, Revo – ćwierkał ponuro. – Żyjesz? – Odczekał chwilę na odpowiedź. – Tak,
Olai wrócił. Będzie spał po podwójnej dawce. Porada na przyszłość; nigdy nie
dawaj mu więcej niż jedną, nawet jeśli prosi o więcej.
–
Petter! – warknąłem na niego. Pstryknął mi tylko przed twarzą, co mnie
zdekoncentrowało.
Nie
musiał informować obcych ludzi o moich nawykach lekowych, bo to nie była
niczyja sprawa!
–
Ależ jestem wdzięczny, że go nafaszerowałeś, nie martw się. Dlatego właśnie
życzyłem ci z nim powodzenia.
Skończył
rozmowę. Miałem ochotę go rozszarpać. Jakie powodzenia? Zgadywał się z Remim za
moimi placami? Kto go prosił?
–
Cóż to za spojrzenie? – Uniósł głupkowato brwi, a do mnie dopiero docierało, że
i on był pod wpływem prochów. – Nie prowokuj mnie, przyjacielu, abym wyjawił mu
twój brudny sekret, bo jestem skory twierdzić, że się od niego wtedy na pewno
nie odpędzisz.
–
Nie rób tego – błagałem go cicho. – To moja sprawa.
–
I moja – wskazał na siebie palcem. – Jesteś pod moją opieką, Olaiu, lepiej,
żebyś nie zapominał, że robię wszystko, na co mam ochotę a tobie guzik do tego.
Wstał
i odszedł, zostawiając mnie pod drzwiami. Zgasił światła w salonie. Poszedł
spać do pokoju. Oczywiście, nawet gdyby chciał mi pomóc wstać, nie mógł. Nie
dotykał mnie nigdy, ani razu mu się to nie zdarzyło, choć mieszkaliśmy razem od
roku.
Prawda
była taka, że zaczynałem być przerażony. Wolałem, gdy ludzie się mnie bali, a
nie obserwowali i trzymali w szachu.
–
Royce – szepnąłem i skuliłem się, chowając twarz między kolanami, obejmując je
ramionami.
Komentarze
Prześlij komentarz