Believe it Cz.27
Zakończenie
rozmowy z Danem było dla mnie zbawienne. Naprawdę cierpiałem i sam nie
wiedziałem, co konkretnie bolało. To, że ktoś wreszcie nie miał zamiaru mnie
krytykować, wskazywać jednej drogi do obrania; to, że dawał mi swoje
błogosławieństwo w nowej historii miłosnej; a może to, że opowiedziałem
wszystko, co czułem od początku i nie pomijałem żadnej kwestii. Był ktoś po
mojej stronie. Był ktoś, kto życzył mi powodzenia. Dan znał mnie lepiej, niż
sam znałem siebie. Chociaż jedna osoba nie mówiła, że to, co robiłem, było złe.
W
samym środku mojej klatki piersiowej był rdzeń ciepła. Tego samego, które
podgrzewało się dla Dana i Olaia. Chwyciłem je mentalnie w dłoń, jakby było
cenną pamiątką dającą siłę do działania. Ten rdzeń sprawił, że znalazłem siłę
do zejścia z biurka. Do stania na prostych nogach. Do wysuszenia się oczu po
łzach. Do dzikiej determinacji walki o siebie, o pragnienia i wiarę. Siłę do
walki o Olaia. Jeśli miałem kłócić się z całym światem, bliskimi; zrobiłbym to.
Byłem tym, który się nie odwraca, gdy plują na kogoś i każą umrzeć.
Nie,
z całą pewnością już nie byłem taką osobą.
Mogli
się o mnie troszczyć, mogli martwić, ale nigdy mówić, co było czarne i białe.
Miałem własne oczy, uszy, język w gębie. Mogłem więc dostrzec ścieżkę przede
mną, usłyszeć czyjeś intencje i mówić to, na co miałem ochotę. Nikt nie miał
prawa robić którejkolwiek z tych rzeczy za mnie. Och nie, mogłem robić to sam.
Jedna
osoba mi wystarczyła. Dopóki jedna osoba wierzyła, że podejmowałem dobre
decyzje...
Tuziny
odradzających mogły się pierdolić.
Popadłem
w taką siłę i euforię, że nie mogłem przestać się uśmiechać i przytulać. Lindy,
Kristin, Taty. Nawet Lalalu! Widziałem ich pytające spojrzenia, ich
zaskoczenie, ale nikt nie chciał pytać o powód, chociaż ewidentnie byłem jak
uparta mucha przy uchu przy ich pracach dekoracyjnych i kucharskich.
–
Kocham cię, tato – powiedziałem, przytulając go chyba piąty raz tego
popołudnia.
–
Dobrze, bo zaczynam się jednak martwić – stwierdził, odsuwając się.
Byliśmy
sami w jego pracowni, gdzie zasiadł przed sztalugą, a ja miałem ochotę
popatrzeć na jego pracę. Może i siedziałem cicho, ale przechadzałem się po
pomieszczeniu, zaglądałem mu przez ramię, a na sam koniec przytuliłem od tyłu.
Tata był tym typem człowieka, co niby lubił Halloween, ale bez przesady. To
mama zawsze szykowała dynie, kupowała cukierki i otwierała dzieciakom w stroju
typowej gosposi minionej epoki. Tata dla Lindy i Kristin starał się dawać z
siebie więcej, niż dawał przy mnie i mamie, widziałem to. Po godzinie pracy nad
dekoracją z dyni poszedł do pracowni i zapragnął wyciszyć się przy płótnie.
Rozumiałem go. Ja też często po zamieszaniu i wychodzeniu z własnej strefy komfortu
musiałem się zresetować w samotności.
–
Jak się użalam to źle, jak mam dobry humor, też źle. Wam, starszym, nie można
dogodzić.
–
Wam, młodym, humor zmienia się jak pogoda – zażartował. – Kto dzwonił, że tak
bardzo ci humor poprawił?
–
Dan.
Chwyciłem
w dłoń mały kwadratowy obraz, na którym był widok jakiegoś domku na zielonej
polanie, którą okalał jakiś las. Nie znałem tego miejsca, ale równie dobrze to
mogła być tylko wyobraźnia taty.
–
Pogodziliście się? – Powrócił do leniwych ruchów pędzlem. – Co u niego?
Gdyby
naprawdę wzdrygał się na myśl o moim eks z wyspy, raczej nie dałby rady tego
ukryć. Nie spinał się jak wcześniej, a ton wskazywał, że naprawdę chciał
poprowadzić tę rozmowę. A ja chciałem przetestować naszą nową wspólną drogę
pojednania.
–
Chciałem go zaprosić na święta, ale spędzi je na wyspie.
–
I tym cię tak rozweselił?
Zerknąłem
na niego kątem oka, ale był pochłonięty wypatrywaniem czegoś na płótnie.
Odstawiłem obraz na miejsce. Ruben nie okazał mi w swoim głosie zdruzgotania
myślą, że zaprosiłbym swojego byłego na całe święta. Ani też żadnej euforii.
Ciekawe.
–
Stanął po mniej stronie. Po stronie, po której nie chciał stać Urlik czy Zoe.
Zamarł
w bezruchu. Powieki mu drgnęły, a dopiero parę sekund później opuścił dłoń i
spojrzał na mnie z zaciekawieniem, ale i smutkiem. Jeden dźwięk wystarczył,
abym zrozumiał, że nie podzielał mojej radości, a nawet był nią rozczarowany.
Nie poznał powodu kłótni między nami, ale sam fakt, że w ciemno obwiniał o nią
mnie, naprawdę był krzywdzący.
Cholernie
mocno się starałem go rozumieć. Dawać czas.
Tylko
że to nie miało nic z tym wspólnego. Dawniej bez wahania pytałby, co się stało
i dlaczego tak się zachowuję. Teraz, z góry zakładał, że popełniłem błąd. Ja.
Nie oni.
Cały
mój dobry humor nagle uleciał z oparami farb. Miałem tylko nadzieję, że poprawa
moich zdolności czucia nie uleciała z nimi.
–
No co? – odezwałem się w końcu.
–
A dlaczego nie chcą po niej stać twoi przyjaciele, synu? – spytał z surowością
typową dla rodzica, który miał zamiar wbić dziecku do głowy coś oczywistego. –
Zoe i Urlik... to nie są osoby, które by cię porzuciły.
–
Nie chodzi o porzucenie – wyjaśniłem, zaplatając ramiona na klatce piersiowej.
Typowa postawa obronna. – Oni nie akceptują moich wyborów. Jestem dorosły,
chyba mam do nich prawo, nie?
–
Masz – potwierdził w taki sposób, że od razu czułeś ciąg dalszy. Nawet rzucił
pędzlem na paletkę w ostentacyjny sposób, który kazał ci przygotować się na
dyskusję. – A pomyślałeś, że odradzają ci coś, bo jest to szalenie głupie?
–
Nawet nie wiesz, o czym mowa – zauważyłem.
–
Bo mi nie mówisz – odbił sprytnie. – Przydałoby się, żebyś w końcu wyjaśnił,
przed czym uciekłeś, co takiego głupiego zrobiłeś?
Spojrzał
w górę na moją twarz, zdejmując okulary z nosa. Był nieugięty. Surowy. Trzymać
moją stronę... Tego po nim nie mogłem oczekiwać. Mimo to powiedziałem:
–
Jak mówiłem, jest facet, który mi się podoba. Nie podoba się on jednak
Urlikowi, więc kazał mi go zostawić z powodu choroby. A cóż, nie zostawię go,
bo jest chory. To nie jest wystarczający powód.
–
Najpierw wyzbądź się tego jadu z głosu, bo cię nie poznaję – nakazywał,
marszcząc brwi. – Jeszcze parę miesięcy temu byś rebelię przeprowadził w
sprawie tego chłopaka, prawie że kłóciłeś się ze mną o jego erotyczne podboje,
a teraz nagle tak go traktujesz? Co cię napadło?
–
Zawód – skwitowałem.
–
Wyjaśnij.
–
Uwierz mi, że przeżyłem na kampusie dostatecznie wiele, żeby mieć dość ludzi,
którzy dają mi porady życia. Nie proszę o nie. Proszę o zaufanie.
–
I twierdzisz, że Urlik ci nie ufa? – Uniósł podejrzliwie brew. – Remi, może
powinieneś spojrzeć na to z jego strony?
–
Och, patrzę. – Wyraz jego twarzy powtórzył mi w głowie „wyzbądź się jadu".
– Wiem, że się o mnie martwi. Ale ja nie potrzebuję opieki, potrzebuję
przyjaciół.
–
Kim jest ten chłopak i na co choruje? – dopytywał.
–
Nadpobudliwość.
Prawie,
prawie się zachwiał na tym taborecie. Pobladł nieco i syknął. Ten dźwięk
wystarczył, żeby mieć w głowie całą paletę jego myśli. Tych od
„mój syn oszalał" po „jak mu pomóc".
–
Rozmawialiśmy, tato. Zastanawiałeś się, jak mi pomóc żyć w społeczeństwie.
Powiedziałem ci, że rozmową.
–
Rozmawiamy właśnie – odparł równie cicho, co ja.
–
Nie. – Pokręciłem głową. – Nie starasz się zrozumieć mnie, tylko wyrokujesz, że
ta osoba jest niebezpieczna i też twierdzisz, że to nikt odpowiedni. A gdzie w
tym zaufanie, co? Nawet go nie poznałeś. Oceniasz go tylko po obrazie, jaki
namalowałeś w głowie.
–
Ufam ci, ale nie ufam sile i krzywdzie – skwitował, wstając. – Urlik i Zoe
najwidoczniej też.
–
Żadne z was go nawet nie zna! – warknąłem na cały dom.
Tata
wyglądał jak ktoś, kogo właśnie zmroziłeś od pasa w dół. Zamarł w pół kroku z
dłonią nieco wystawioną do przodu.
–
Zapominasz, tato, że mam dar – dodałem, nieco lepiej panując nad tonem. – Że
potrafię ocenić, czy ktoś jest wart uwagi, czy nie. Dlaczego ty, ze wszystkich
ludzi, nie potrafisz zrozumieć mnie najlepiej? Czy ty też nie polegasz na
barwach? Czy nie unikasz granatu i nie kochasz się w zieleni?
–
Nie kocham się w sile.
Ból.
Tyle bólu i zawodu było w jego głosie. Mógłbym przysiąc, że gdybym widział
dźwięki kolorami, to właśnie byłby to granat, którego tak nienawidził. Kłócił
się ze mną drugi raz w ciągu dwóch dni. Miał dość. Ja miałem dość. Toczyłem
wojny z każdym. Ale czy nie to sobie obiecałem? Walczyć za Olaia nawet z
bliskimi? Stoczyć morderczy bój, żeby udowodnić rację?
Tak
więc zamiast skruchy, wyprostowałem się, opuściłem ramiona wzdłuż ciała,
słysząc, jak Linda zjawia się u progu pokoju. Moje oczy jednak świdrowały te
ojca.
–
Skoro tak... to ja nie kocham się w ludziach uprzedzonych.
To
było coś, czego nie powinienem mówić. Nie powinienem nawet tak myśleć. A
zrobiłem obie te rzeczy. Wbijając niepodważalnie w jego uczucia, serce, sztylet
tak ostry, że nawet wyjęcie i posmarowanie przeprosinami, nie zaleczyłoby tej
rany już nigdy.
Syn
wyrzekł się rodzica. Kolejnego.
Odwróciłem
się na pięcie i wyszedłem, wymijając kobietę. Nikt nie śmiał mnie zatrzymać, bo
najpewniej każdy był w tak ciężkim szoku, jak moje umierające serce. Moje
odrętwiałe kończyny, które zaczęły mrowić w chwili, gdy pojawiła się złość.
Kazały się wycofać, kazały zaprzestać, bo coś nieodwołalnie się w moim życiu
zmieni. A ja ciała nie posłuchałem. Zamiast tego brnąłem w to dalej, bo
chciałem tego wszystkiego. Chciałem palić mosty, wznosić manifesty, krzyczeć i
zaciskać pieść ze wściekłości i bezradności. Wystarczająco długo dbałem o
zdanie innych, dostosowywałem się do oczekiwań.
Nie
tak dawno temu skandowali, żebym był sobą, był szczery. Co im nagle nie
pasowało, gdy taki się stałem?
Wszedłem
do pokoju, gdzie na szczęście nie było nastolatki. Spakowałem te rzeczy, które
zdążyłem wypakować w ostatnich dniach. Nie było tego dużo. Laptop, słuchawki,
ładowarka, parę ciuchów. Dosłownie w ciągu trzech minut byłem gotów do drogi.
Zabrałem swoje kluczyki z kieszonki torby i wyszedłem z nią z pokoju. W
korytarzu wsunąłem swoje czarne trampki, wychodząc z domu jak duch.
Linda
zapewne dyskutowała z moim ojcem o tym, co zaszło między nami. Na moje
szczęście. Uciekać to ja uwielbiałem.
Spojrzałem
w pochmurne niebo, dziękując w duchu za ubranie ocieplanej rozpinanej czarnej
bluzy na białą koszulę na długi rękaw. Moje ciemne wytarte dżinsy też dobrze
odgrywały rolę, bo chyba były jednymi z cieplejszych, jakie ze sobą zabrałem w
pośpiechu z akademika.
Otworzyłem
samochód pilotem, wrzucając swoją torbę na siedzenie za kierowcą. Wskoczyłem
szybko na odpowiednie miejsce, zapiąłem pas i odpaliłem silnik. Każda sekunda
zwłoki mogła zmusić mnie do ponownej konfrontacji z Lindą, a bez sensu było
znów przechodzić przez to samo. Dopóki nie miałbym stabilnego gruntu z Olaiem,
raczej mało mogłem zdziałać z przekonywaniem świata do swojej racji. Dopiero
wtedy i tylko wtedy mogłem wrócić i przeprosić należycie za bycie beznadziejnym
synem.
Ten
cel sprawiał, że serce nie bolało tak bardzo. Sumienie nie kąsało. Nawet jeśli
powróciłem do bycia zmęczonym walkami, to niczego nie zmieniało. Prawdziwa
wojna czekała mnie na kampusie. W pokoju. Z Urlikiem.
Na
miejsce zajechałem dopiero po osiemnastej, czyli gdy była już szarówka
konkretna. Deszcz nie lunął niespodziewanie, jedynie wiatr poderwał się
chłodniejszy. Zaparkowałem oczywiście na parkingu uniwersyteckim, bo nie
planowałem już nigdzie wyjeżdżać nocą. Byłem wypompowany podróżą, nadmiernym
myśleniem. Ten weekend wcale mi nie pomógł, może nawet nieco bardziej dobił.
Przynajmniej pocieszał mnie fakt, że postawiłem sobie jasny cel i bez
osiągnięcia go, nie miałem mieć nic w życiu.
Zarzuciłem
sobie torbę na ramię i kroczyłem powolnym krokiem na prawo, gdzie krył się nasz
akademik. Patrzyłem w kostkę brukową, może zbyt zawstydzony, żeby unieść głowę
i patrzeć ludziom w twarz. Jakbym miał na niej wypisane markerem, że zachowałem
się haniebnie, jak smarkacz i rozpieszczony gówniarz. I to w imię czego?
Miłostki. Może chwilowej, może takiej, która na zawsze miała pozostać poza moim
zasięgiem. Walczyłem o coś, czego mogłem nie zyskać. Ile strat mnie czekało?
Ilu zostawiłem na drugim brzegu?
–
Remi.
Żadnej
burzy, żadnego błysku. A jednak grom uderzył we mnie tak mocno, że przeszył
mnie do samych koniuszków palców u stóp. Włosy mi się na głowie zjeżyły.
Jedno
słowo.
Jedno
imię.
Moje
imię.
W
jego ustach.
Uniosłem
powoli głowę, wraz z nią wzrok. Nie, to nie były omamy słuchowe. Olai wyszedł
mi na spotkanie. Stał nonszalancko przede mną z dłońmi w kieszeniach jego
wytartych czarnych spodni. W szarej bluzie z kapturem. Z materiałowym płaszczem
do pasa. Był idealny. Być może nigdy nie mój.
Ognisko
w moim wnętrzu buchnęło podwójną siłą. Jeśli przy Danie przez telefon był to
ułamek mocy, to teraz dwieście procent. Wystarczyło skrzyżowanie oczu z tym
pięknym złotem. Jego głos okalający moje imię. Jego pełne skupienie na mnie.
Nogi miękły.
Dla
tej osoby walczyłem.
Dla
obcej osoby.
–
Wróciłeś?
Sam
nie wiem, czy było to pytanie, czy może stwierdzenie.
–
Tak... – odpowiedziałem mimo wszystko, przywołując na usta cień uśmiechu. –
Idziesz dokądś?
–
Spacer. Nie obchodzę Halloween, a Pett zrobił się zbyt głośny.
–
Rozumiem.
Cisza.
Grobowa cisza. Ta z tych niezręcznych, bo w powietrzu wisiały niewypowiedziane
słowa. Z czyjej strony?
Podszedł
do mnie kilka kroków, aż dzieliło nas może z pół metra. Zawiesił wzrok na mojej
szyi, patrząc to na prawo, to na lewo. Szukał śladów po swojej dłoni, to pewne.
–
Nie ma nic – zapewniłem, chociaż to po części kłamstwo. Skusiłem go jednak na
powrót do moich oczu.
–
Przepraszam.
To
było tak szybkie i niespodziewane, że niemal nie dowierzałem. Olai przeprosił.
Czy robił to też w stosunku do innych ludzi? Tych, których krzywdził
przypadkiem? Czy powinienem czuć się wyróżniony?
–
Nawet gdybyś tego nie zrobił, to i tak nie zraziłbyś mnie do siebie. Wiesz o
tym?
–
To głupie – stwierdził z powagą, ale i dozą smutku. – Powinieneś odpuścić.
–
Dlaczego miałbym? – Podszedłem kolejny krok, nieśmiało dotykając jego żuchwy.
Przymknął nieco powieki, sam nie wiem, czy z rozkoszy. – Potraktuj wreszcie
moje słowa poważnie, Olai.
Chwycił
mnie gwałtownie za nadgarstek, ale wysiliłem każdy mięsień ciała, aby nie
drgnąć na ten ruch.
Jego
usta odnalazły moje i naparły na nie. Żadnej w tym delikatności, uczucia.
Poznałem to niemal natychmiast, bo już wcześniej mnie całował w ten sposób.
Wyżywał
się.
Przyjaciele
z korzyściami.
Tak
mnie traktował i nie dawał szansy na zmiany w tej kwestii. Miałem mu służyć
tylko do seksu, żebyśmy obaj znaleźli spełnienie i ujście. Tyle że... miałem
tego dość. Nie chciałem być tego typu osobą dla niego. Nie chciałem upadać
jeszcze niżej, bo nie znalazłbym oparcia, od którego mógłbym się odbić i wybić
poza poziom dna. To by mnie zniszczyło, nie dało żadnej stabilizacji.
Odepchnąłem
się od niego, nie brutalnie, acz zdecydowanie. Popatrzył mi w oczy nieco zbity
z tropu. Poklepałem go po piersi, śmiejąc się ze smutkiem pod nosem.
–
Proszę cię, nie traktujmy się jak tanich szmat – odezwałem się, wprawiając go w
jeszcze większe oniemienie. – Podobasz mi się. Kręcisz mnie. Sprawiasz, że mam
ochotę oddać się uczuciom bez reszty, ale... seks nie jest tym, czego od ciebie
chcę.
–
A czego chcesz?
–
Ciebie. Całego.
Grdyka
mu się poruszyła przy przełykaniu śliny.
–
Z problemami, z chorobami, z rysami, z nieufnością. Całego. Chcę być kimś, z
kim możesz porozmawiać, komu możesz opowiedzieć o swoich problemach, komu
zaufasz, Olai. Chcę być przyjacielem, nie dziwką.
–
Nie traktuje tego jako...
–
To nie istotne – przerwałem mu.
–
Ważne! – zagrzmiał, aż poczułem wibracje pod dłonią na jego piersi. To nieco
pobudziło moje podniecenie, wysyłając prądy między moje nogi, ale zignorowałem
to.
–
Olai, od paru dni nie robię nic innego, tylko się z kimś kłócę – wyszeptałem,
zamykając powieki. – Jestem potwornie zmęczony. Zmęczony, że mi nie chcesz
uwierzyć, że wiem, na co się piszę i czego oczekuję. Że wiem, co mogę dostać i
co może mi się stać. Nie boję się. Spójrz na moje usta. – Otworzyłem oczy. –
Nie boję się. Świadomie chcę spędzać z tobą czas, chcę spróbować tej relacji.
Nie musi być miłosna, nie obchodzi mnie to.
–
Dlaczego się z nim pokłóciłeś? – spytał ze ściśniętymi strunami głosowymi.
Poczułem żałość na ten dźwięk. – Dlaczego niszczysz coś dla mnie?
–
Bo jeśli tak bardzo potrzebujesz dowodu, jak poważny jestem, zerwę z każdym,
kogo znam. Dla ciebie.
–
Remi! – krzyknął rozgoryczony.
Nie
spodziewałem się zobaczyć te oczy takie zaszklone. Pokruszyłem coś bardzo długo
spajanego. Jego głos, jego maska wreszcie się pokrywały. Już nie było
wyrachowanego oblicza twarz, prawdy skrywanej głęboko w słowach. Wszystko
zlepiło się w całość. Całość bólu, smutku i samotności.
Przełknąłem
ślinę.
–
Słyszę.
–
Ja nie jestem normalny. – Zacisnął na chwilę szczęki. – Nic dobrego nie...
Przysunąłem
się i musnąłem leniwie jego usta. Nie odpowiedział mi tym samym, ale nie
oczekiwałem tego. Odsunąłem się.
–
Pozwolisz mi zdecydować, co jest dla mnie dobre? Pozwolisz mi cierpieć, gdy
tego właśnie chcę?
–
Nie z mojego powodu!
–
Więc dołóżmy obaj starań, żeby sobie pomagać, a nie niszczyć.
–
Ty...
–
Przemyśl to, proszę. Pogadamy następnym razem.
Wyminąłem
go, aby móc wreszcie dotrzeć do swojego pokoju i odpocząć. Chociaż czy mogłem
na to liczyć, skoro czekał mnie jeszcze Urlik? Istniała szansa, że poszedł na
łowy. Albo na tę wielką imprezę, która nie miałem pojęcia, gdzie się odbywała.
Przy
drzwiach do akademika odwróciłem się na chwilę, aby sprawdzić, czy Olai jeszcze
gdzieś tam był. Nie było go. Chodził własnymi ścieżkami. Samotnymi i bolesnymi.
Miałem nadzieję, że pewnego dnia mnie na nie wpuści i obaj nieco je rozjaśnimy.
Komentarze
Prześlij komentarz