Believe it Cz.47


To nie atak

|w domu|

– Nie.

Wiedziałem, że taka padnie odpowiedź, gdy tylko usłyszy o imprezie sylwestrowej.

Siedzieliśmy właśnie w pokoju i pakowaliśmy nasze rzeczy, żeby wrócić do Anji, która oczywiście chciała jechać z Castorem i Petterem. W takim wypadku mieliśmy cztery na pięć osób chętnych.

– Dlaczego?

– No nie wiem – rzucił ironią, prychając i odwracając się do mnie ze swetrem od ojca w dłoni – może dlatego, że mam pieprzoną awersję? Remi, mnie może szlag trafić na środku miejsca spotkania. To niebezpieczne nie tylko dla mnie, ale i dla innych.

Ciche och opuściło moje usta. Zapomniałem, fakt. Nie powinienem, w końcu byłem świadkiem jego ataku przy spotkaniu z ciałem drugiej osoby. Nasza swoboda i ostatnie spotkania z innymi sprawiły, że łatwo przyszło mi zrobienie z chłopaka zdrowego. Zdrowego pod tym akurat względem. Nadal nie rozumiałem działania jego choroby i chyba nie prędko miało się to zmienić, skoro raczył mnie tylko kilkoma faktami ze swojego życia, gdzie większość była opleciona szczelną metaforą. Chyba moje zachowanie podchodziło pod ignorancję.

– Przepraszam.

Schyliłem głowę, gapiąc się w zawartość plecaka. Przez moją głupotę mógł zapłacić zdrowiem, a może i życiem.

– Remi, musimy coś uzgodnić – odezwał się, wzdychając ciężko. Odwróciłem się do niego w chwili, gdy rzucił ubranie na torbę i podszedł bliżej mnie. – Mogę uchodzić w twoich oczach za normalnego, ale nie jestem taki i nigdy nie będę. A to oznacza, że większość rzeczy, które robi się w grupie, mi nie odpowiadają. Nie zabraniam ci iść na imprezę, ja jednak zostaję w domu. Szczerze mam dość gwaru.

Na dopełnienie swoich słów zaczął rozmasowywać skroń. Wierzyłem mu, bo w jego głosie pobrzmiewało zmęczenie od dłuższego czasu już. Z jednej strony musiał spędzić noc u obcych ludzi – Ganików – a potem w domu Lindy następne dni. To całkiem sporo jak na osobę, która stroniła od ludzi przez lata. Sam znałem uczucie wyczerpania po zbyt głośnych dźwiękach nawalających w moje bębenki kilka godzin. Albo po kilkugodzinnych debatach z tłumem ludzi.

– Jasne, rozumiem – zapewniałem z uśmiechem, przytulając się do niego. – Miałeś ostatnio sporo stresu i świetnie dawałeś radę, ale nie ma co przesadzać.

– Czyli jak Pett będzie truł dupę... – zaczął, oddając uścisk. Zaśmiałem się.

– Tak, kochanie, wtedy cię osłonię przed blondi.

Skończyliśmy pakowanie w luźniejszej atmosferze. Poinformowałem po wszystkim Anję, że wracamy i powinniśmy za godzinę lub dwie być na miejscu. Wszystkie swoje rzeczy upchnąłem do dużego plecaka od taty, który naprawdę mieścił w sobie sporo, a dodatkowe kieszonki zapewniały komfort podróży z nim. To mi przypominało non stop, że ja i Olai nie daliśmy sobie żadnych prezentów fizycznych. Mogliśmy zdecydowanie potraktować nasz seks jako wspólne dziękowanie sobie w te święta. Gdy tylko przed wyjazdem wspomniałem, że chciałbym mu coś kupić, ten od razu odparował, że nie ma zamiaru kupować dla mnie i mam sobie darować. Nie byłem materialny, okej? Chodziło raczej o ton, którym to zakomunikował. Jakby miał się wściec, gdybym tylko wyciągnął spod choinki coś dla niego. Takim cudem pod drzewkiem wylądowały tylko upominki dla bliskich – w tym te pozostawione w domu Anji dla domowników – a my dwaj byliśmy w pewnym sensie o suchym pysku. No, może nie do końca obaj, bo ja dostałem coś od taty i Lindy. Kristin się nas nie spodziewała, więc nie była gotowa, za co długo przepraszała, chociaż przecież nie było za co. Prezenty – wyrosłem z nich drastycznie szybko, gdy byłem sam z tatą. Wolałem je sprawiać mu, aby zobaczyć uśmiech, niż samemu wyczekiwać jakiegoś. Jakoś tak... było zdrowiej.

– Poczekajcie! – krzyknęła Linda, podbiegając do nas z sypialni, próbując zapiąć spodnie. Prawie parsknąłem, Olai tylko uniósł kąciki ust. Polubił ją. – Musicie tak z rana? – westchnęła zziajana, obejmując mnie mocno. – Za krótko byliście, żebyśmy mogli się porządnie zapoznać.

– Mamy przed sobą wiele, wiele lat, Lindo – przypomniałem jej ze śmiechem, klepiąc po plecach odzianych w koronkową białą bluzkę. Odsunęła się na długość ramion i popatrzyła na mnie smutno. – Co?

– Cholernie się cieszę, że spędziliśmy ten krótki czas tak miło – powiedziała cicho na tyle, że chciałem wierzyć w jej unikanie uszu ojca. – Mam szczerą nadzieję, że po nowym roku wrócisz do nas jeszcze weselszy, niż wyjeżdżasz.

– Na pewno. Dzięki za wszystko.

– Och ty.

Uszczypnęła mnie w policzek, a gdy chciała przysunąć się do Olaia, ten instynktownie zrobił płochliwy krok w bok. Jego źrenice gwałtownie się poszerzyły z przerażenia lub złości – stawiałem bardziej na to drugie, gdy zacisnął szczęki. Linda się upomniała i przystanęła gwałtownie.

– Wybacz, to z euforii. Pamiętaj, o czym rozmawialiśmy, dobrze? W każdej chwili.

– Pamiętam.

– Co to za...?

Zmrużyłem na nich powieki, co tylko doprowadziło do śmiechu brunetkę. Kristin wyszła z własnego pokoju z okularami do czytania na nosie i dwoma cienkimi książkami, nieźle podniszczonymi zapewne od licznego czytania. Podeszła do mnie, wręczając mi jedną, a potem zrobiła to samo z Olaiem. Obaj byliśmy zdziwieni.

– Co to? – spytałem pierwszy.

– Pomyślałam, że... – Odchrząknęła głośno i poprawiła splątany koński ogon na głowie. – Obaj lubicie czytać i podoba się wam moja historia, więc dałam wam dzieło mojej inspiracji.

– Chcesz powiedzieć, że to twoje książki? – dołączył do rozmowy Olai, którego głos idealnie udowadniał zaskoczenie wypisane w oczach.

– Nie... Tak? – Zarumieniła się, chowając dłonie za plecami. Linda pocieszająco umieściła swoją na jej ramieniu. – Jeju no. To Remiego jest konceptem, a Olaia jest prototypem sprzed dwóch lat. Pewnie pełnym błędów. Zmieniam zdanie, oddajcie!

Chciała wyszarpać nam teksty, ale zgodnie unieśliśmy dłonie w górę i tyle było z jej wysiłków. Spojrzeliśmy po sobie. Mój chłopak się uśmiechnął konspiracyjnie. To był niezwykły widok, bo nieczęsto miał ochotę psocić i robić komuś innemu na złość. Miało to miejsce, gdy mieszkaliśmy w jego pokoju akademickim, rzadziej w domu Pettera. Napawałem się więc tym wyrazem twarzy, póki trwał.

– Kto daje i odbiera... – zaczęła Linda.

– W piekle miejsca nie ma – dokończył Ruben, pojawiając się w progu salonu z zaplecionymi ramionami. Zaskakująco smętnie wyglądał, to do niego nie pasowało.

– Ha! – uradowała się Kristin.

– Niwelujesz moje metody wychowawcze.

– Modyfikuję – poprawił ją z palcem w górze, a potem zerknął na mnie i na plecak. – Więc już dziś jedziecie? Szkoda, że nie zostajecie do Nowego Roku.

– Tato, chciałbym, ale...

...ale mam życie na kampusie. Mam znajomych, którzy są mi bliscy i chciałbym z nimi się wydurniać, aby wkroczyć w kolejny rok z przytupem. Miałem swoją własną rodzinę. Chciałem ją mieć, aby dłużej nie babrać się w kłótniach ze starą. Abym miał coś do powiedzenia, aby ktoś chciał mnie wysłuchać, musiałem coś znaczyć. Miałem wrażenie, że tata dokładnie słyszał to, co nie dopowiedziałem, bo tylko uśmiechnął się niemrawo i podszedł do mnie, zamykając mnie w uścisku. Mocnym jak na niego.

– Wiem. Każdy z nas ma już dom gdzie indziej – przyznał szeptem, wzbudzając we mnie dreszcz smutku. – Odwiedź nas i dzwoń, gdy tylko będziesz miał ochotę.

– Tato... W zasadzie mam prośbę.

Odsunęliśmy się od siebie. Wyglądał na skonsternowanego, ale i zaciekawionego. Za nami panowała cisza, każdy czekał na rozwój.

– Mama. Możesz spróbować się z nią skontaktować, żeby do mnie zadzwoniła? Wiem, co pomyślisz, powinienem sam to załatwić, ale nie mam jej numeru od... lat. A wy pozostawaliście w kontakcie. Pomyślałem, że może...

– Porozmawiam z nią – wciął się szybko z taką pewnością w głosie, jakby miał za chwilę góry przenieść byle spełnić prośbę. – Napiszę ci.

– Dzięki.

Olai przybliżył się, chcąc może w ten sposób mnie pospieszyć, bo czuł się coraz bardziej niezręcznie w tej ckliwej chwili, dla niego mocno nieosiągalnej w realizacji. Ruben zdążył tylko na niego spojrzeć, bo potem odwrócił się do kuchni, skąd biegł Lalalu cieszący się na widok chłopaka. Oj tak, ten pies i Olai byli chyba najbardziej nierozłączni podczas świąt. Mnie tak nie głaskał, jak tego bydlaka.

I teraz mu się odpłacił za dobroć, skacząc na mnie, gdzie i tata i Olai chcieli pomóc mi utrzymać pion. Wiedziałem o wszystkim, zanim to zobaczyłem. Histeryczne wciąganie powietrza przez Olaia, wstrzymanie oddechu przez ojca, krzyk Lindy na psa. Odwróciłem się gwałtownie, łapiąc Olaia za przedramiona. Patrzył na Rubena, Ruben na niego.

I nic więcej.

Zamrugałem zaskoczony, gdy tata odetchnął wreszcie, a Olai zacisnął powieki.

– Wszystko w porządku? – pytała zaniepokojona Linda, trzymając Lalalu za obrożę i kucając przy nim. – Nic cię nie boli?

– Nie, to jeszcze nie ten czas.

– Nie ten czas? – powtórzył tata. – Co przez to rozumiesz?

Pokręcił głową zbyt gwałtownie, aż poczułem zawroty w swojej, a potem wyplątał się z moich dłoni, pożegnał krótkim słowem i zaczął wkładać buty. Nie chciałem zostawiać go na długo samego, więc jeszcze raz im podziękowałem za super święta, żegnając się równie krótko. Zasznurowałem ciężkie buty najszybciej, jak potrafiłem, a potem wybiegłem z domu do auta na drodze. Olai kucał przy drzwiach od miejsca pasażera, chowając twarz w dłoniach. Dobiegłem do niego, będąc przerażonym, że atak nastąpił z opóźnieniem. Jego płaszcz i torba leżały obok niego, jakby kompletnie miał w poważaniu błotnistą pogodę po nieistniejącym śniegu w tegoroczne święta.

– Nic mi nie jest – powiedział drżącym głosem.

– Myślałem, że jesteś uczulony na każdego oprócz mnie – powiedziałem zlękniony.

– Nie... to nie tak działa, Remi. – Zatrząsł się. – Nie każdy... nie każdy musi mnie ogłuszyć. Nie ma zasady czasu, jest tylko zasada losowości. Miesiąc, rok. Nie wiem, wszystko wtedy jest niestabilne. Ale musisz się cieszyć – szybko złapał moje dłonie w swoje – bo nie ma lepszej wiadomości niż ta, że ktoś mnie nie ogłusza. Twój tata jest bezpieczny. Jest bezpieczny, Remi. Musisz się cieszyć.

– Okej, spokojnie. Cieszę się. Chodź.

Wtulił się we mnie dzięki mojemu przyciągnięciu go do siebie. Był roztrzęsiony, ale wierzyłem, że to akurat nie była wina ataku tylko histerycznej ulgi, że ten nie nastąpił. Wprawdzie nic z jego bełkotu nie pojąłem, ale czułem wagę tych słów. Ten ogrom szczęścia.

Mój tata jest bezpieczny.

Co to znaczyło? O czym Olai i Pett nie mówili mi w pełni? Czy Olai... posiadał dar? Czy tak naprawdę jego awersja i agresja nie były chorobami, a skutkami ubocznymi lub działaniem daru?

Pytanie go w takim stanie niczego dobrego by nie wniosło, dlatego z moją pomocą wstał i wsiadł na tylne siedzenie. Nawet nie protestował, gdy go sadowiłem. Podniosłem jego płaszcz z ziemi i rzuciłem na fotel obok wraz ze swoim, który poderwałem tylko z wieszaka, aby nie tracić czasu. Cóż, słusznie zrobiłem, jak się okazało.

Z szalenie bijącym sercem otworzyłem bagażnik i wrzuciłem do niego nasze bagaże, aby nie wadziły w trakcie podróży. Wyjąłem jedynie kluczyki z kieszonki oraz telefon. Swój. Zatrzasnąłem klapę, ruszając do miejsca kierowcy, aby zaraz na nim zasiąść i zobaczyć we wstecznym lusterku Olaia, który zamarł. Dosłownie. Oczy miał szeroko otwarte, dziwnie brązowe, gapiące się martwo w punkt między siedzeniami.

To nie był atak.

Ale w jakimś stopniu jednak nim był.

Nic z tego nie rozumiałem. Potrzebowałem Pettera, dlatego wybrałem jego numer, uprzednio łącząc słuchawkę bezprzewodową, którą trzymałem w aucie. Smartfon przyczepiłem do uchwytu, powoli szykując się do drogi. W międzyczasie wklepałem też do nawigacji w aucie adres Anji, bo może i już jechaliśmy od niej, ale nie skupiałem się na trasie podczas napadu Olaia. Martwiłem się przeżyciem i guzik pamiętałem z kluczenia między ulicami.

– Nic nie zrobiłem, to pomówienia – odparł na dzień dobry Petter. – Byłem grzeczny, Revo. Nie podpaliłem choinki, tylko papierosa. Nie sobie tylko Clausowi. Choinka była po prostu za blisko.

– Co? Petter, co się tam stało? – zszokowałem się, zamierając z dłońmi na kierownicy.

– A jak nie wiesz to jednak nic. Nie przejmuj się, tak cię sprawdzam tylko. Co tam?

W jego głosie nawet przez chwilę nie pobrzmiewała żadna nuta. Wszystko mówił jednostajnym apatycznym tonem, jakby nic go nie interesowało ani nawet nie nudziło. Po prostu było nijako byle jakie. Czyli jak cały Pett.

– Słuchaj, właśnie do was jedziemy. Musimy ustalić co z sylwestrem, bo Olai zostaje w twoim domu – zakomunikowałem, odpalając silnik i czekając chwilę, aż ten się nagrzeje do jazdy i zejdzie z obrotów. Krótkie zerknięcie na pasażera: nic.

– Zostawisz go samego? Jak okrutnie.

– Pett, on dziś przez przypadek na kogoś wpadł – wypaliłem, żeby chociaż na chwilę złamać jego obojętność. Udało się. Zapadło niepokojące mnie milczenie, a potem trzask. Musiał przejść do innego pokoju.

– Miał atak?

– Nie. To znaczy... Nie taki zwyczajny. Powtarzał, że jak nie został ogłuszony, to powinienem się cieszyć, bo to dobry znak.

– Gdzie on teraz jest?

– Siedzi z tyłu. Zamyślony. Oderwany. Czy leki... To moment, w którym powinienem mu je dać?

– Absolutnie, Revo – odpowiedział szybko, ale jednak bez grama emocji. – Nie miał ataku, więc nic mu nie jest. Musi być w szoku, minie mu jak zrobisz mu loda.

– Petter, to nie są żarty!

– Jesteś pewien? Mam kilka w zapasie. Och, ostatnio poznałem taki o blondynkach...

– Rozłączam się. Cześć.

Pocieszałem się, że skoro Pett to tak mocno uprościł, to naprawdę Olai potrzebował tylko chwili odpoczynku, aby dojść do siebie po szoku. Inna kwestia była taka, że ja czułem coraz większą frustrację, że nikt mnie nie wtajemniczał w działanie tego... 'problemu' u niego. Czy to było problemem, darem, chorobą: nawet tego nie wiedziałem. Szanowałem czyjeś prywatne życie, uważałem, że nawet w związku czy przyjaźni potrzebne są strefy, w których byliśmy tylko my i nasze życie. Olai powinien posiadać takową dla siebie, ale w chwili, gdy niektóre informacje mogły ułatwić nasz związek lub zapewnić jakieś bezpieczeństwo dla niego czy mnie, warto było chyba rozważyć powiedzenie mi o niektórych rzeczach, prawda? A może jak zwykle przesadzałem.

Przez całą podróż zerkałem profilaktycznie na lusterko wsteczne, aby ocenić stan pasażera, a ten widocznie się poprawiał. W końcu rudowłosy zamknął powieki i oparł głowę o zagłówek, więc pomyślałem, że zasnął i tak minęła nam dobra godzina w ciszy, gdy nawet nie chciało mi się włączyć radia.

Zaparkowałem pod domem Genik, odwlekając chwilę wysiadki, jak najdłużej mogłem. Na zewnątrz panował chłód większy niż w centrum Oslo. Mógłbym przysiąc, że widziałem resztki szronu z nocy, ale śnieg nawet tutaj nie chciał poprószyć. Ubogi był koniec roku i tyle.

Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na mroźne powietrze. Wzdrygnąłem się na tak drastyczną różnicę temperatury, gdy w pojeździe podkręciłem ogrzewanie, co chyba jednak było złym pomysłem. Sięgnąłem swój płaszcz, ubierając go szybko na siebie. Dopiero potem sięgnąłem ten Olaia i otworzyłem jego drzwi. Zamrugał powiekami zaskoczony, popatrzył na mnie, ale wyszedł bez słowa. Podałem mu odzienie, które posłusznie odebrał i na tym się skończyło. Na trzymaniu go w dłoniach.

Złapałem go za dłoń, ciągnąc w stronę domu, aby nie zmarzł i aby ktoś wreszcie przerwał tę dziwną atmosferę. Nienawidziłem ciszy, a mój chłopak właśnie jej oczekiwał. Znosiłem ją przez godzinę, miałem dość.

Wszedłem do domu bez pukania, słysząc w tle telewizor i jakieś rozmowy. Zzuliśmy buty. Kiwnąłem do Olaia głową, żebyśmy przemknęli do pokoju Anji lub naszego w celu odnalezienia Pettera. Widząc zawieszkę z „nie przeszkadzać" u dziewczyny, od razu wszedłem do drugiego. Petter stał przy oknie i bujał się na stopach jak w jakimś transie.

No nie, następny – pomyślałem.

– Revo, Revo. Bez ciebie to nie to samo – zaćwierkał, bez odwracania się.

– A już myślałem, że nawet nie zauważyłeś naszego braku – zakpiłem, zsuwając płaszcz i rzucając go na łóżko. Olai zrobił to samo, a potem położył się na nim z ramieniem na oczach. Blondyn odwrócił na niego głowę, nieco zainteresowany albo sobie wmawiałem, a potem popatrzył na mnie. – Nie udawaj, dzwoniłem.

– Dzwoniła – powiedział krótko do Olaia, znów przenosząc spojrzenie za okno i nie zaprzestając bujania się. – Nie odbierałeś.

– Ty też nie powinieneś – wycedził.

– Życzyła wam wesołych świat i chciałaby poznać Revo. Och, Jacob też. Myślisz, że wyprawią wam wesele?

– Wyrzucę cię z okna – ostrzegł, siadając z poważną miną. – Dlaczego im o nim mówiłeś? Petter, to nie twoja sprawa!

– Dlaczego nie moja? – Zmrużył powieki, ale nie spojrzał na nas. Cóż, ja czułem się niewidzialny w każdym razie.

– Nie pytasz poważnie.

– Ależ pytam – odparł, unosząc brwi i wreszcie odchodząc od okna, stanąwszy obok mnie. – Bo otóż ten nasz wspólny znajomy to do mnie dzwoni, gdy tobie źle. Za moich czasów, ja dzwoniłem do twojej chorej mamuśki. Wiedziałeś, że jego mama jest pieprznięta? – spytał mnie z uśmieszkiem. – Och, nie wiedziałeś, że w ogóle żyje, mam rację?

– Petter, daj już spokój – odezwałem się, siadając bez życia obok chłopaka. – Nie mam ochoty dziś na twój atak sadyzmu. Odłóżmy go na jutro.

– Aha. Jesteście nudni – mruknął, sięgając ze stoliczka paczkę ciasteczek z cynamonem, zaczynając napychać nimi policzki jak chomik.

Komiczny widok, dlatego nie mogłem się oprzeć i prychnąłem. Olai nie podzielał mojego nagłego napadu śmiechu, dlatego zwyczajnie westchnął i powrócił do leżenia.

~*~

Naprawdę to zrobiliśmy. Naprawdę prowadziłem samochód z czwórką pasażerów, a nie dwójką. Anja i Castor wygłupiali się z tyłu, Petter cicho spoglądał na świat za szybą, a Olai dla własnego dobra siedział z przodu. Dziewczyna musiała koniecznie nam streścić minione święta, na co jej chłopak tylko sporadycznie dodawał coś od siebie. Zdążyłem zapomnieć, że ze względu na niego rozmowy musiały być prowadzone po angielsku. To znaczy, nie musiały, ale dobre wychowanie tak nakazywało. Świetny test dla moich umiejętności i przełamywania barier językowych, których już wcześniej zacząłem się wyzbywać dzięki Danowi.

Jak się okazało, impreza nie dosłownie miała miejsce na uniwerku, tylko hali sportowej nieopodal kampusu. Dokładniej mówiąc, dyrektorka miała umowę z właścicielem, żeby wydział sportowy mógł regularnie z niej korzystać. Toteż dzięki dobremu imieniu, na imprezie nie tylko byliby studenci, ale też dorośli. Alkohol? Tylko szampan. Ochrona miała dokładnie sprawdzać na wejściu, czy nie zostanie wniesione coś mocniejszego.

Impreza otwarta.

Tak głosił nagłówek na studenckiej stronie, do której każdy miał dostęp mniej lub bardziej – studenci bardziej ze względu na swoje identyfikatory i loginy.

Zawiozłem całą grupę pod dom Pettera, bo przecież Anja z Castorem nie mogła nocować w akademiku. Mielibyśmy srogie problemy, a tych i tak w minionym roku miałem po dziurki w nosie. Zresztą to Pett ich zaprosił, dlatego nawet nie pomyślałem, że mógłby nie chcieć ich w domu.

I tak oto w nim wylądowaliśmy, aż zaczął przypominać bardziej pełen niż zwykle przy chłopakach z drużyny. Bjørn także zdążył zjechać od swoich bliskich, dlatego przywitał się z Petterem dość... osobliwie. Był oczywiście podchmielony, gdy obejmował zamaszyście chłopaka i całował namiętnie. Anja z Castorem stanęli jak w ryci, Olai westchnął przy chwilowym postoju, a potem nas wyminął, idąc do piwnicy.

– Olai, jak średnio cię widzieć – odparł starszy po norwesku, odrywając się od blondyna.

– I vice versa, ćpunie.

– Hej!

– Zachowuj się, mamy gości.

Petter odepchnął go od siebie z nieco większym znużeniem niż zwykle, wskazując na dodatkowych towarzyszy. Dopiero teraz Bjørn zaczął się wszystkim przyglądać, a potem witać. Po norwesku. Anja mu odpowiedziała, a Castor raczej domyślał się, o co chodziło.

A pod wieczór zjawili się ci, których o dziwo brakowało mi w przeciągu ostatnich dni, a nawet tygodni. Sportowcy.

Esben pojawił się jako pierwszy ze skrzynką piw, więc Bjørn mu kulturalnie pomógł ją wnieść. A potem loczek podszedł do mnie szybko i przybił piątkę z takim uśmiechem, jakby tęsknił równie mocno. Po nim wpadł z parominutowym opóźnieniem Rik, dysząc jak maratończyk. Esben skrytykował kondycję swojego zawodnika, ale ten miał to delikatnie gdzieś, gdy wpadł na mnie i objął mocno.

– Jak dobrze cię widzieć, Remi. Na wszystkich świętych, dobrze być w domu! – krzyczał, odsuwając się ode mnie. Naprawdę w to wierzył, gdy tak mówił. Słyszałem to wyraźnie.

– Stul pysk i pięć rundek po schodach.

– Chyba cię popierdoliło, kapitanie. To jeszcze nie czas treningów – oparł, klepiąc go bezczelnie po ramieniu.

Dopiero wtedy wszedł do pokoju, gdzie Anja siedziała po turecku na kanapie z ciasteczkami, Castor obok niej, a Petter dosłownie pod kanapą w tej samej pozycji.

– O kurwa, ty, bliźniaki – powiedział Rik, poklepując teraz szaleńczo Esbena. – Powiedz, że też ich widzisz.

– Nie. Jesteś psychicznie pierdolnięty.

– Dobra, zmieniam zdanie. Pobiegam.

I biegał. Dosłownie pięć razy wbiegał i zbiegał ze schodów w domu, co Anja skomentowała głośnym śmiechem, a Petter tylko leniwie się uśmiechając. Coś w tym wyrazie twarzy jednak nie współgrało. Pojawił się cień złości, może i bólu, ale nigdy nie byłem zbyt dobry w odczucie ciała, dlatego zignorowałem swój nos i po prostu czekałem na resztę.

Bastian i Hector zjawili się razem, gaworząc tak głośno, że nawet z końca podjazdu było ich słychać. Petter dzięki znajomym barytonie od razu się zrelaksował, co dawało mi dodatkowe powody do tego, aby wierzyć w jego drastyczny spadek humoru wcześniej. Obaj czarnowłosi studenci weszli do domu, gdzie Esben wyszedł się z nimi przywitać, ale Pett tylko drgnął, jakby chciał, ale jednocześnie nie mógł. Nawet Anja spojrzała na niego, ale nie odezwała się. Rik także wyskoczył do chłopaków, a ci po chwili zawitali w pomieszczeniu. Hector od razu rozjaśnił pomieszczenie szerokim uśmiechem, Bastian nieco się skrępował na widok nowych twarzy, ale i tak zgrywał dziarskiego.

– Reva! – krzyknął Hector podchodząc. Wstałem, aby się z nim przywitać po bratersku, jak mnie nauczyli. – Ile ja cię nie widziałem?

– O kilka lat za krótko – odparłem żartobliwie, na co dał mi kuksańca i zrobił miejsce Bastianowi. – Hej, wszystko ok?

Wiedział, o co pytałem przy zbijaniu piątki i poklepywaniu po plecach. Jego szczery uśmiech i poruszenie w głosie, kazało wierzyć, że naprawdę było dobrze. Kamień z serca.

– A więc to ty jesteś Anja? – spytał Hector z dość kanciastym akcentem po angielsku, który został mu po powitaniu Castora.

– Ano, na to wychodzi. Ty to pewnie ten wiecznie wkurwiający uśmiechem?

Rzuciła w jego stronę ciasteczko, które idealnie pochwycił w usta przy ugięciu kolan i odchyleniu głowy. Wszyscy w pomieszczeniu wiwatowali, a ta dwójka przybiła sobie głośno dłonie, jakby wcale nie poznali się sekundy temu. Castor popatrzył na to wyraźnie zaskoczony. Anja chyba miała wrodzony dar przyciągania i bycia otwartą na nowe znajomości. Kochałem ją.

I takim sposobem pomieszczenie stało się tłoczne, ale w pozytywnym sensie. Każdy był blisko, każdy z każdym rozmawiał, nawet jeśli niektórzy z zapominalstwa robili to po norwesku.



~awenaqueen~


Komentarze

Popularne posty