Believe it Cz.50
Nie
sądziłem, że kiedykolwiek będę zdolny opowiedzieć o swojej przeszłości jeszcze
raz, a jednak tak się stało. Gdy Remi gotów był wyjść, mając dość mojego
podważania wspólnej przyszłości, po prostu potrzebowałem spróbować uzyskać jego
zrozumienie. Wielu ludzi reagowało na różne sposoby, gdy słyszało o
mnie za czasów wojny. Jedni uśmiechali się uroczo na wieść o takiej
fantazyjnej bajce, inni patrzyli na mnie i moich rodziców, jakby już tym
przekazywali o moim zaburzeniu psychicznym. Ileż ja miałem stwierdzonych chorób
tej natury? Zaburzenie osobowości, borderline, depresja i jeszcze inne, mniej
popularne. Moi rodzice łykali to, jak pelikany; tata z jako
takim smutkiem, mama z fascynacją, że zbierze materiał do powieści, uczynniając
jednego z partnerów seksualnych chorym na głowę.
Coś
w moim wnętrzu zawsze się kłóciło, gdy ich widziałem każdego ranka. Raz
faktycznie czułem do nich miłość, bo jakby nie patrzeć to oni spłodzili tę
wersję mnie i pewnie dołożyli jakichś tam starań do wychowania. Przez większość
dzieciństwa otaczali mnie dziadkowie lub opiekunki, rzadziej rodzice. Nie
zmienia to faktu, że nimi właśnie byli. A potem przychodził taki moment, gdzie
nazywanie Natalie i Jacoba mianem mamy i taty stało
gorszące. Przecież tak zwracałem się Mireille i Williama. To było bardzo dziwne,
niezręczne i dla – po raz kolejny – małego mnie niezrozumiałe. Posiadałem
wspomnienia, ale były nieczytelne. Lata zajęło mi odkrycie każdego
najdrobniejszego, gdzie wiedziałem już wszystko o wszystkim. Wraz z koszmarem
powracającego samobójstwa, śmierci ukochanych i bliskich. Pętla zataczała koło,
tylko że zamiast faktycznie umierać, budziłem się żywy, jednocześnie inny.
Wierzyłem
w karę od Boga za ten haniebny czyn.
Za
odebranie życia, które on mi dał.
I
odbierałem ja raz po raz, ale już nawet nie samemu sobie. Zupełnie jak na
wojnie widziałem umierających ludzi wokół siebie. Jedno zderzenie z kimś
wystarczało, abym dostał obuchem w łeb, widział strzępki tego, jak cierpieć
miała ta osoba w dniu śmierci. A ten nadchodził w różnej częstotliwości. Próba
powstrzymania tego była niemożliwa. Sprzeciwianie się przeznaczeniu było
bezcelowe, kto miał umrzeć i tak umierał. Mogłeś wyciągnąć go spod kół, aby
potem czytać w prasie, że chłopak, którego uratowałeś, zginął w szpitalu z
powodu zatrzymania akcji serca.
Skoro
więc nie mogłem ratować innych, dar był przekleństwem.
Widzieć
krzywdę i nie móc jej zapobiec.
Ktoś
z super możliwościami nagle stał się kompletnie bezużyteczny. Skażony i skazany
na cierpienie. W kółko i w kółko. Obrazy przeszłości już nigdy nie miały być
zamazane. Każda taka próba była udaremniana nocami, gdzie jak żywe przelatywały
mi przed oczami.
Byłem
zmęczony niekończącym się replayem życia Sargenta.
Tego,
że staliśmy w obrzydliwym pokoju, że patrzeliśmy na siebie niemalże w lustrze.
On bez uśmiechu, bez uczuć, gotów znów przedstawić mi dzień swojej – naszej –
śmierci.
Budziłem
się zlany potem, często bez oddechu, przerażony bólem przeszłości. Jednak od
kiedy spałem z Remim, pobudki nie wydawały mi się już takie dalekie. Często
budziłem się, zanim stołek został odepchnięty, pętla przełożona przez głowę.
Kończyło się to, zanim zaczynało po raz kolejny. Remi cierpliwie mnie nawoływał
za każdym razem, gdy tylko błądziłem. Chwytałem się jego głosu i uciekałem z
otchłani własnego sumienia.
Jak
to znosił?
Jak
długo miał jeszcze to znosić?
Powinienem
czerpać z jego obecności tak długo, jak mi to ofiarował, ale nie potrafiłem
odpędzić od siebie wątpliwości i strachu. Przywyknięcie do tej wygody, do
otoczki bezpieczeństwa w mojej sytuacji było niebezpieczne. Jak dotykania
innych mogłem unikać bez większych kłopotów, tak koszmarów podczas snu już nie.
Przyłapywałem się na tym, że gdy kładłem się spać bez Remiego, zaczynałem
wymyślać sobie inne zajęcia niż sen. Książki, nauka, oglądanie durnych ramówek
w telewizji. Cokolwiek, byle wytrwać do rana bez snu. To chore, tak być nie
powinno. Nie mogłem uzależniać się od istnienia Remiego obok. A jednak to
robiłem i nie potrafiłem przestać. Raz w ostatniej chwili się powstrzymałem
przed poproszeniem go o zostanie na noc. Karciłem się za to bardzo długo.
Remi
nie należał do mnie.
Z
jakiegoś jednak powodu powierzyłem mu całego siebie bez reszty. Całą prawdę o
Olaiu i Sargencie. O drugich rodzicach, brutalnej wojnie, nieszczęśliwej
miłości i przede wszystkim o zaburzeniach. A on mi wierzył. To było pięknie i
niebezpieczne zarazem. Na początku sądziłem, że zaśmieje się w głos na moje
słowa, zrobi coś, co robili inni w przeszłości. Zamiast tego spanikował i
zaczął mi tłumaczyć, że nie bagatelizuje moich słów. Nie umniejsza ich
prawdziwości. Naprawdę tak było, a ja nie dawałem w to wiary. Jego ramiona,
którymi szczelnie mnie objął, smutek w głosie i oczach; to było tak dojmujące,
że niemal się posypałem. Wypuszczenie go z mieszkanka po tej rozmowie nie było
możliwe, a on nawet nie sugerował, że chciałby spać u siebie. Petter zajmował
łóżko w pokoju, ale nie przyszło mi na myśl, aby iść na drugie. Po prostu tak
długo rozmawiałem z Remim, że zasnęliśmy na kanapie.
Pierwszy
raz od cholernie dawna nie było koszmaru.
Był
niepokój, smutek, ale żadnego przypomnienia przeszłości. Krwi, śmierci,
krzyków. Delektowałem się tymi kilkoma godzinami snu, oczywiście nie cieszyły
mnie w pełni, bo miałem wrażenie, jakby całe moje ciało wyczekiwało ataku
adrenaliny wywołanej przez koszmar. Czekało, czekało, a ten nie nadchodził.
Obudzenie się w większym stopniu wypoczęcia niż zwykle niemal wytrąciło mnie z
równowagi.
Prawie
wpadłem na Pettera, bo nie zauważyłem go na drodze; przelałem szklankę
wrzątkiem; poszedłem na złe wykłady.
Tak
było trzy dni temu.
Od
tamtej pory koszmary wróciły w mniejszym lub większym stopniu intensywne.
Petter zaczął patrzeć na mnie dziwnie natarczywie. Remi zerkał tajemniczo. Coś
wokół mnie musiało się zmienić i nie tylko ja to czułem.
Tak
samo, jak nie tylko ja zauważyłem woreczek kokainy na stoliku w mieszkanku.
Mieszkaliśmy we dwóch, Luca nie miał kluczy do pokoju... Popatrzyłem na proszek
ze zmieszaniem, bo byłem pewien, że Petter nie ćpał. Ba, on nawet stronił od
alkoholu. Oczywiście nie planowałem dotykać woreczka, żeby nie zostawiać śladów
po sobie. Wolałem poczekać na powrót blondyna, a to nastąpiło dopiero koło siódmej
wieczorem. Wyglądał na zmęczonego, co w jego wydaniu wcale nie było takie
częste. Jedynie w chwilach, gdy nie korzystał ze swojej inhalacji ziółek
leczniczych, ale akurat ją zażywał na początku każdego dnia, nie na jego
koniec. Spadek energii o siódmej? Coś musiał rozważać, pomyślałem.
Nie
zdjął butów, gdy podszedł do mnie i spojrzał na stolik. Potem uniósł wzrok
wyczekująco.
–
Co to tu robi, Pett? – spytałem bez ogródek. – Jeśli administracja zrobi nalot
i to znajdą...
–
To nie nasze – stwierdził bez zainteresowania. – Chyba... Tak, znalazłem to w
torebce tej... Och, do diaska, jak jej było?
Zaczął
rozmasowywać czoło, coraz mocniej się krzywiąc.
To
akurat też nie było nowością. Pett znosił do naszego mieszkanka rozmaite
rzeczy. Po niektóre upominali się właściciele, inne od początku wspólnego
mieszkania leżały, gdzie je odłożono i nikt nawet nie szukał. Nikt nie pytał,
co czasem zastanawiało. Kleptomania wrodzona, jak sądziłem. W zeszłym roku
najdziwniejszą rzeczą, jaką znalazłem w salonie, był but nie do pary. Gdy
spytałem wtedy lokatora, skąd się wziął, ten wzruszył ramionami i powiedział,
że skoro jest jeden, to w drugim przyjdzie właściciel. Faktycznie, przyszedł
wściekły.
–
Nie interesuje mnie to. Wywal to, spuść w kiblu. Dobrze wiesz, że mogą sprawdzać
pokoje bez uprzedzania. W szczególności ten nasz.
–
Coś ty. – Machnął lekceważąco dłonią. – Jak sprzedam Bjørnowi to jeszcze na tym
zarobię.
–
Jesteś nienormalny.
–
Od razu nienormalny. – Wywrócił oczami. – Po prostu niezainteresowany
oddawaniem, skoro już jest u mnie. Czysty zysk, Olaiu. Mogę się nim podzielić.
–
Zyskiem czy koką?
–
A czym wolisz?
Przechylił
głowę, jakby pytał poważnie. Czasami – dość często – miałem go dość. Remi
twierdził, że Petter posiadał dar, ja też tak myślałem. Nie zawsze przecież
mógł się zakradać do czyichś prywatnych domostw, aby dostać informacje o
ofierze jak na tacy. Ja byłem tego dobrym przykładem. Gdy z dnia na dzień
zaczął mnie bardziej rozumieć, stało się to niebezpieczne. Od
początku znajomości rozumiał mój wstręt do dotyku i nigdy nawet przez chwile
nie starał się sam zrobić mi w ten sposób na złość. Unikał mojego ciała, czego
nie robił w stosunku do reszty zespołu czy lakonicznych znajomych. Z czasem
Hector zaczął być taki sam, ale jednak on się zapominał. Często wyrzucał ramię,
jakby chciał mnie objąć, wyciągał dłoń, chcąc mnie dotknąć. A potem mroziło go
w połowie drogi, jakby właśnie zdawał sobie sprawę, że nie powinien. Wycofywał
się, udając żarty. Gdyby zdarzyło się to raz, może dałbym wiarę, ale nie
kilkanaście razy. Nie ufałem Hectorowi tak jak Petterowi – co samo w sobie było
absurdem, bo jemu też zbytnio nie wierzyłem – dlatego zawsze uchylałem się, gdy
tylko widziałem jego nagły skok w moją stronę. Dzięki temu szkody były
ograniczane, bo i Hector się powstrzymywał i ja zwiększałem dystans między
nami.
Na
początku mógłbym nazwać siebie, Pettera i Hectora pseudo uczelnianymi
przyjaciółmi. Mieszkaliśmy razem, dzieliliśmy konflikty z innymi. Zwłaszcza z
homofonami, którzy zaczepiali blondyna lub Gustavem, który zaliczał się do
nich, ale także do grupy niebezpiecznych typków, gotowych napieprzyć ci za
rogiem. Pech chciał, że oprócz naszej trójki w pokoju był też Luca, przyjaciel
Gustava. Chłopak z hiszpańskimi korzeniami, tak samo niechętny do odmiennych
orientacji, jak inni, ale bardziej potrafił się z tym kryć. Był świetnym
rozgrywającym, najlepszym przyjacielem Hectora, a co za tym szło, problemem.
Kością niezgody między nami. Petter go nie lubił, to był fakt, którego nawet
nie ukrywał. Tu podkradł mu kasę, tu cały portfel. Nierzadko zdarzały się
drobiazgi jak maszynka do golenia, szczoteczka do zębów, ulubione gacie.
Zacząłem wierzyć, że robił to na przekór, nie z powodu choroby.
Gdy
Hector nie patrzył, Luca rozwiązywał sprawy twardą ręką. Petter uchodził za
niskiego, wątłego i niestabilnego, dlatego, gdy Luca go uderzał, ten nawet się
wybitnie nie bronił. Siniaki były tam, gdzie oczy nie widziały. Tam, gdzie
Hector nie zadałby pytania przyjacielowi z zespołu. Tam, gdzie Pett mógł je
zakrywać.
–
Olaiu, orientuj się!
Petter
klasnął mi przed twarzą, przez co odchyliłem się do tyłu, ale nie z powodu
paniki. Jak mówiłem, ufałem mu pozornie w kwestii niedotykania. Zwłaszcza po
rozmowach z Remim i jego zapewnieniach, że blondyn psychik już nie powinien mi
grozić, ponieważ zawarli jakiś rozejm. Różnica w zachowaniu była niewidoczna
gołym okiem. Tyle o ile dostrzegłem, że Pett mniej się przy mnie pilnował.
Obserwował, to jasne, ale bez tych durnych uśmieszków od czasu do czasu, gdy
był po inhalacji.
–
Dobrze już, dobrze – mruknął, wzdychając i schylając się po woreczek. – Wezmę
to, niech cię nie kusi. Swoją drogą, gdzie fajki?
Zaczął
przeszukiwać kieszenie, aż znalazł to, czego szukał i wyjął z bluzy. Paczka
papierosów była pomięta, ale całkowicie nowa. Rzucił ją we mnie, więc
pochwyciłem instynktownie, chociaż mogła to być jakaś jego gra.
–
Szukałem u ciebie, ale nie było. Pomyślałem, że ci kupię. Patrz, jaki jestem
wspaniałomyślny! – ucieszył się, a potem krzywiąc na ból głowy, bo znów zaczął
ją rozmasowywać. – Ajaj, a tu jeszcze trening.
–
Jak jesteś chory, to nie idź – poradziłem sucho, patrząc na opakowanie.
Nie
paliłem od nowego roku tak często, jak miało to miejsce w starym. Zasługą był
Remi. Widziałem, jak za każdym razem się krzywił, gdy podchodził bliżej i czuł
ode mnie dym. Nigdy co prawda się nie skarżył ani nie narzucał mi swoich
wymogów, ale wciąż miałem z tyłu głowy jego milczącą niechęć do fajek. Dawniej
papierosy pomagały mi przetrwać dzień, tydzień, rok. Palenie napełniało płuca
tym, co dawniej je napełniało. Dymem wojny, prochu. Było przypomnieniem, które
sam wybrałem. Uspokajało mnie to w jakiś popieprzony sposób. Mogłem odnieść się
do tamtej chwili i czuć, że mam jakąś władzę. W każdej chwili mogłem zgasić,
mogłem zakończyć palenie. Na froncie tak łatwo nie było. Dzięki Remiemu
zrozumiałem, że wyzwolenie się z kajdan przeszłości znacznie lepiej działało niż
chwilowe palenie tytoniu. Wsparcie psychiczne ze strony drugiej osoby, poczucie
przynależności i troski, szczerej troski. To dało mi kopa na dłużej.
Zacisnąłem
paczkę w dłoni, jeszcze bardziej ją mnąc, co Pett skomentował zmarszczeniem
brwi. To chyba pierwsza taka reakcja od początku naszej znajomości. Jawnie
wydawał się skonfundowany moim ruchem, jakbym niesamowicie zaskoczył go tym
ruchem i nie mógł pojąć, co mną kieruje. Zamiast w moje oczy, patrzył na
zgniecioną paczuszkę, która przyjęła formę kuli. Rzuciłem ją na stolik.
–
Och – mruknął tylko.
Dużo
częściej blondyn wydawał mi się karykaturalny niż prawdziwy. Jego niektóre
wypowiedzi, wydawane odgłosy czy mimika twarzy nie były normalne. Jeśli ja
miałem duszę w drugim ciele, to on nie miał w swoim żadnej. Uchodził dla mnie
za kukiełkę, która starała się naśladować ludzi, starała się pojąć ich
rozumowanie, ale nieważne, ile miała próbować, to niewykonalne dla niej, aby
stać się taką samą. Albo to był skutek uboczny tego „daru". Na wszystkich
świętych, wolałem nie wiedzieć. Naprawdę.
Przed
dwudziestą wpadł Hector. Wszedł jak do siebie, podczas gdy ja oglądałem kolejny
filmik na kanale Remiego, a Petter spał skulony na fotelu nieopodal mnie. Jakby
się tak zastanowić, blondyn spał przy kimś tylko prywatnie. W swoim domu widok
ten miał prawo doświadczyć jego partner, a w mieszkanku akademickim ja i
Hector. Nie byłem pewien, czy potrafił tak swobodnie spać przy reszcie zespołu,
skoro teraz zwykłe naście naszego mieszkania przez cichego Hectora poskutkowało
gwałtownym otwarciem powiek. Spojrzał na mnie bez wyrazu, a ja tylko wzruszyłem
ramieniem.
Hector,
gdy odkrył, że jego ciche wejście nie poskutkowało – nigdy nie skutkowało –
przysiadł na podłokietniku kanapy ze swoim zwyczajowym uśmieszkiem durnia.
Popatrzył na mnie, a potem na przyjaciela.
–
Czemu śpisz, jak zaraz jedziemy. Twoim autem.
–
To moje auto. Ja jadę – poprawił go, przymykając powieki, skoro już dowiedział
się, że to nikt obcy.
–
Dobra, dam ci paczkę fistaszków – powiedział zachęcająco, co poskutkowało
otwarciem jednego oka. – Dwie?
–
Paczka fistaszków i krakersów.
Należało
podkreślić, iż Petter kochał przekąski i to jedyna rzecz, do której przykładał
wagę. Potrafił pół godziny stać w sklepie i zastanawiać się, co tego dnia
powinien zjeść. Zły wybór skutkował złym humorem, a zły humor u blondyna był...
po prostu był i warto go unikać.
–
Mamy umowę – zgodził się, zacierając dłonie i na nowo zerkając na mnie z góry.
– A ty co tam patrzysz?
Zablokowałem
telefon, chowając go z uwagą do kieszeni bluzy na brzuchu. Remi wyjaśnił mi, że
jego praca była tajemnicą i ściśle dobierali osoby wtajemniczone z Urlikiem.
Szanowałem jego wolę, dlatego jeśli sam nie powiedziałby Hectorowi o zajęciu,
ja nie miałem zamiaru. Coś o sekretach wiedziałem.
–
Nudziarz – zaśmiał się.
Tym
mianem nie można było określić jego. Wiecznie uradowany z życia, gotów pomóc w
każdej sprawie i zdecydowanie najgłośniejszy na imprezach. No, dopóki nie stał
obok Dikrika. Jednak za czasów wspólnego mieszkania pozostawiał po sobie dziwne
wrażenie. Zwłaszcza gdy mieszkało się z kukiełką bez emocji. Hector więc
niesamowicie lśnił emocjami, zwłaszcza radosnymi. Odnosiłem wtedy wrażenie, że
tylko Luca był z naszej czwórki normalny. Nie szło zapomnieć o czasach, gdy we
trójkę grali w jakieś gry, a ja stroniłem od nich i przesiadywałem w łóżku,
modląc się, aby się odpierdolili tego wieczora. Jak Luca miał na mnie
kompletnie wylane, tak pozostała dwójka już nie.
Oni
dalej zawracali mi głowę, a Luci już nie było. Bóg lubił mnie karać.
–
Już się nie mogę doczekać przyszłych meczów! – ćwierkał wesoło. – Myślicie, że
damy rade grać po studiach razem?
–
Nie – odparł natychmiastowo Pett. – Nie chcę grać.
–
Przestań! – skarcił go Hector. – Trener mówi, że jak nie będziesz w narodowej,
to osobiście skopie ci dupsko. A wiesz, jak on potrafi przywalić?
–
Niech spróbuje – pogroził, ignorując przyjaciela i jeszcze mocniej kuląc się do
snu. – Nie chcę grać.
–
Petter, rozmawialiśmy o tym. Co zamiast gry? – spytał całkiem poważnie, z
uśmiechem innym niż dotychczas. Ten widywałem tylko w chwilach, gdy Hector
bywał poważny i gotowy stoczyć bój. Aż czułem przemożną ochotę słuchania tej
rozmowy. – Petter.
–
Thor.
–
Gra daje ci powód. Dlaczego masz z niego rezygnować?
–
Och, no wiesz – otworzył powieki, zaszczycając gościa znużonym spojrzeniem –
Olai potrzebuje opiekunki, a Remi przyjaciela. To jego słowa. Powiedział, że
jestem jego przyjacielem i mogę być Olaia. – Najpierw wskazał na swoją twarz, a
potem na moją. – Zostanę z nimi.
–
Oni też będą pracować. Ty, zarabiający, bardziej kusisz na współlokatora.
–
Chwila – wtrąciłem. – Przestań sobie w ten sposób żartować.
–
Co, jeśli nie żartuję?
Uniósł
brew, poprawiając się w fotelu. Czułem, że chciał dyskutować na poważnie, ale
zanim zdążyłem otworzyć usta, rozbrzmiał mój telefon. Wyjąłem go z kieszeni pod
spojrzeniami chłopaków.
–
Nie Natalie.
Przeciągnąłem
palcem po ekranie, ignorując komentarz blondyna, który zerknął na nazwę
kontaktu. Przyłożyłem aparat do ucha i oparłem się wygodnie na kanapie.
–
Remi, świetnie, że dzwonisz. Podobno powiedziałeś Petterowi, że może być moim
przyjacielem. Dlaczego... – Do moich uszu doszło skrzeczące wciąganie
powietrza, co skutecznie ukróciło moje poczucie humoru. Od razu odepchnąłem się
od oparcia i pochyliłem do przodu. – Remi? Gdzie jesteś?
–
Na... na ur...rbexie – wyjąkał z niesamowitym problemem. Przeszedł mnie
dreszcz.
–
Złamałeś sobie coś? Podaj adres, przyjadę. Tylko podaj adres, Remi.
Już
wstawałem. Czułem coś dziwnego, że to właśnie do mnie dzwonił, a nie do Urlika,
który zawsze był jego partnerem w pracy. Oczywiście, wiedziałem, że chłopaka z
nim nie było. Od kiedy wyjawił mi prawdę o swojej pracy, potrafił opowiadać o
planach na przyszłość. Stąd od niemal tygodnia wiedziałem, że Remi zamierzał
zwiedzić pewien opuszczony budynek za Oslo całkiem sam, ponieważ jego
przyjaciel tego dnia miał ważny projekt grupowy i nie mógł go opuścić, a
Remiemu nie pasowały inne terminy na wyjechanie późną porą poza kampus. Takim
sposobem musieli organizować swoje wypady bardziej solowo, ale Remiemu to nie
przeszkadzało. Lubił dreszczyk adrenaliny, tak przynajmniej twierdził.
–
Ja... n-nie... Olai – wyjąkał z płaczem. Zamarłem w miejscu. – P-Pomóż...
–
Pomogę, Remi. Gdzie jesteś? Powiedz.
Kątem
oka dostrzegłem, jak Hector powoli stanął na nogach, a Petter usiadł bardziej
cywilizowanie. Nie było czasu na nich patrzeć, ważniejsze było to, co stało się
mojemu partnerowi w miejscu, do którego nie potrafiłem dotrzeć, bo głupio nie
spytałem o adres wcześniej.
–
Remi, nie odpływaj! – krzyknąłem, gdy chłopak mi nie odpowiedział. – Nie znajdę
cię bez twojej pomocy, słyszysz?
Słyszał
i zdobył się jeszcze na tyle, aby podyktować mi dość chaotycznie i z przerwami
adres. Nie znałem dokładnie okolicy, o której mówił, ale to nie miało znaczenia
przy obecnej technologii. Dawniej pewnie sprawiłoby to problem, ale teraz
wystarczyło wklepać coś do sieci i drogę niemal miałeś podaną jak na tacy.
–
Dobrze, nie ruszaj się, zaraz przyjadę. I nie rozłączaj się. Mów, jeśli
potrzebujesz, ale nie rozłączaj.
Petter
wstał. Wreszcie na niego spojrzałem, bo potrzebowałem jego auta, a on przecież
miał jechać na trening. Jednak po jego minie wiedziałem, że miał w dupie
trening. Był zły.
Petter był zły.
Odwrócił
się na pięcie, przepchnął obok zszokowanego Hectora i po prostu poszedł włożyć
buty. Nie było sensu czekać, więc zrobiłem to samo, cały czas mając telefon w
pogotowiu obok ucha. Docierał do mnie szloch, który łamał się przedzierającym
bólem jękiem. Wszystko, co najgorsze, tańczyło mi przed oczami. Remi uprawiał
parkur. Może źle postawił stopy, źle skoczył lub wyliczył i po prostu skądś
spadł. Bez asysty Urlika był wręcz skazany na tragiczny koniec, ale chyba nigdy
mu to do tego łba nie przyszło!
Wybiegliśmy
z akademika i równie szybko dobiegliśmy do auta Pettera. Chłopak już wskakiwał
na miejsce kierowcy, a ja nie miałem ochoty się kłócić. Może on znał lepiej
Oslo, więc podyktowałem mu adres bez czekania. Hector też chciał wsiąść, ale
zanim zdołał, Petter rozkazał głosem nieznoszącym sprzeciwu.
–
Jedź na trening.
–
Remi... – zaczął, spoglądając na mnie przy otwartych drzwiach od strony
pasażera, gdzie siedziałem.
–
Remi to nasze zmartwienie. Ty idź na trening i uprzedź, że się nie zjawię.
Wynoś się.
Już
nie dyskutował. Zatrzasnął mocno drzwi, gdy ja akurat zapiąłem pas, a Petter
sprawnie zaczął wyjeżdżać z parkingu. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek
będę tak przerażony o drugiego człowieka, jak w tamtej chwili. Nie kochałem
Remiego, nie tak, jak kochałem Royca, a jednak coś rozrywało mi klatkę
piersiową z nerwów i bólu. Serce biło jak dzwon, uderzając w żebra i raniąc
mnie bardziej psychicznie niż fizycznie. Widziałem ukochanego w kawałkach.
Jeśli to samo czekało mnie po przyjeździe na miejsce wskazane przez Remiego...
Nie byłem w stanie powiedzieć, czy przeżyłbym to drugi raz. Ten uparty jak
osioł chłopak przecież nie był mi obojętny. Akceptował mnie całego i to
dosłownie. Akceptował moje poprzednie wcielenie i obecne, nie zadawał durnych
pytań. Nie drwił, on rozumiał. Nie zasłużył na śmierć, tylko dlatego, że kręcił
się wokół mnie jako coś pozytywnego, bo wszystko takie przecież było mi
odbierane przez Boga. Abym zawsze był samotny i cierpiący.
Byłem
coraz bardziej przerażony im bliżej naszego celu.
Remi
prawie mdlał na początku, a teraz miałem wrażenie, jakby dostał zastrzyku
paniki, bo nie potrafił się uspokoić.
–
Remi – szeptałem – powiedz coś.
–
Boli – wypłakał, aby zaraz jęknąć z bólem.
–
Zaraz będziemy, wytrzymaj.
Ledwo
dostrzegłem wyciągniętą w moją stronę otwartą dłoń Pettera. Gdy spojrzałem na
niego zamglonym wzrokiem, on wpatrywał się przed siebie, ale dłoń mówiła, że
oczekiwał przekazania aparatu. Byłem tak oderwany, że nawet nie chciałem się
kłócić i go podałem. Przyłożył sobie go do ucha.
–
Revo, cieszę się, że poprosiłeś wreszcie o pomoc, a nie siedzisz cicho –
powiedział, a potem się skrzywił, najwidoczniej na dźwięki, jakie wydał chłopak
po drugiej stronie. Chwyciłem mocno pas bezpieczeństwa, aby jakoś wyładować
złość, która stopniowo zaczynała narastać obok przerażenia. Złe połączenie.
Okrutnicy
i grzesznicy.
Proszę,
nie.
Wszyscy
płacimy za grzechy nasze, aby uniżenie służyć Bogu naszemu.
Przestań.
Czeka
śmierć tych, którzy ośmielą się spojrzeć na zło przychylnie.
On
tak na nas nie patrzy. Nie zasługuje na to.
Bóg
osądza, Bóg jest sprawiedliwy.
–
Obyś zrobił sobie to sam.
Głos
Pettera przedarł się przez mrzonkę w mojej głowie. Dyszałem, jakbym przebiegł
maraton, a ja tylko po raz kolejny oddałem się wojnie, która trawiła mnie w
środku. Wojnie z samym sobą. Spojrzałem na kierowcę, który wyminął właśnie
tylko jedną dłonią na kierownicy inny samochód. Jechaliśmy opustoszałą drogą
wyjazdową z Oslo. Dziękowałem, że śnieg zniknął z powierzchni ziemi, więc było
ponuro, ale nie ślisko czy mokro.
–
Słucham? – spytał, dociskając pedał gazu, chociaż już nikogo nie goniliśmy.
Adrenalina mi skoczyła. Co powiedział mu Remi? – To niedobrze. Jak zabiorę cię
do domu, dam ci krakersy. Obejrzymy sobie jakieś gówno w kablówce. Och, wiem.
Zagramy razem mecz! Ale to może jak wyzdrowiejesz. Zagrajmy mecz.
Co
ty pieprzysz, chciałem spytać, ale usta nie ułożyły się do przemowy.
–
Revo, dam ci teraz Olaia, dobrze? Muszę uważać, gdzie zaparkuję.
Oddał
mi telefon bez czekania na odpowiedź, a ta doszła do mojego ucha jako płacz,
jeszcze mocniejszy niż wcześniej.
–
Boj...ę...s...ię... – wypłakał, a potem kaszlnął i krzyknął jednocześnie.
–
Jezu, Remi. Co się stało? – spytałem przerażony i niemogący już powstrzymać
emocji.
Nie
czekałem na jego słowa, bo Petter bez ceregieli wjechał w boczną odnogę, która
nie była już prostym asfaltem, a szlaką. Samochód nieco podskakiwał przy
obecnej prędkości, jaką blondyn ośmielił się jechać, aż w końcu gwałtownie
zahamował przy jakimś skrzyżowaniu, gdzie stały cztery budynki. Wcześniej
miałem wrażenie, jakby przy głównej drodze stały pojedyncze zabudowania, ale
raczej nie mieszkalne. Może coś z produkcji. Te tutaj zdawały się porzucone
dawno temu i z pewnością już wyłączone z użytku. Szansa więc, że ktoś
odnalazłby Remiego, gdyby ten nie zadzwonił, wynosiła mniej niż zero. Mógłby
umierać w agonii do rana.
Boże,
jakie szczęście!
To
jednak jeszcze nic nie znaczyło, bo owszem, zaparkowaliśmy niemal przy
samochodzie Remiego, ale nie znaleźliśmy samego Remiego. Petter wyskoczył z
pojazdu, nie gasząc silnika, więc zrobiłem to samo, tylko że zapomniałem o
pasie bezpieczeństwa. Szarpałem się z nim chwilę, aż puścił, a ja wysiadłem,
trzaskając drzwiami. Zapewniałem Remiego, że już jesteśmy i żeby dał jakąś
bardziej precyzyjną lokalizację. Nie potrafił. Nie mógł krzyczeć, bo słyszałem,
jak ledwo oddychał i mówił. Cierpiał przy tych czynnościach, więc o
głośniejszym odzewie mogłem zapomnieć.
Petter
miał zmysł lub dar, jak lubił to nazywać Remi. On wręcz tropił go bez
wskazówek, a ja wiernie szedłem za nim. Wyjął swój telefon i zaczął świecić
latarką, gdy wszedł za budynek. Zatrzymał się, przez co prawie na niego
wpadłem, ale w ostatniej chwili wyrobiłem. Spojrzałem w kierunku położenia
snopa światła i dostrzegłem leżącego na ziemi Remiego. Zareagowałem pierwszy i
rozłączyłem się, podbiegając do chłopaka.
Padłem
na kolana przy nim, starając się zebrać myśli w kupę. Nie mogłem go dźwignąć,
nie wiedząc, czy nie ma uszkodzonego kręgosłupa. Pęknięte żebra mogły przebić
narządy wewnętrzne, o ile już tego nie zrobiły. W skrócie: był problem, ale
chociaż światło ułatwiało widzenie.
Remi
był zakrwawiony na twarzy, posiniaczony, jego dłoń nie tylko brudna, ale także
zdawała się niesamowicie brutalnie potraktowana. Jakby orał palcami po ostrych
kamieniach obok. Byłem pewien już po samych oględzinach, że mógł mieć złamane
lub chociaż wybite niektóre palce. Telefon musiał trzymać w drugiej.
Przełknąłem gorycz i rosnącą wściekłość, dotykając delikatnie ramienia, aby
usłyszeć przeszywający wrzask.
–
Jezu Chryste – syknąłem, dodając wiązankę po francusku. – Kto ci to zrobił, do
kurwy nędzy?!
–
Olai – wypłakał. – Boli...
–
Wiem, ale musisz mi zaufać. Nie skrzywdzę cię. Musisz powiedzieć, gdzie boli
najmocniej. Musimy albo dostarczyć cię do wozu, albo od razu dzwonić po
karetkę. Nie ma wyjścia, słyszysz? Odpowiedz na pytania.
Snop
światła się powiększył i stał bardziej intensywny; Petter stał obok.
–
Wszystko – odparł chrapliwie Remi, spoglądając na mnie zakrwawionym i
załzawionym okiem. Po drugiej powiecie spływała mu stróżka krwi. – Wszystko.
–
Musimy zadzwonić po pogotowie – zadecydowałem trzeźwo. – Petter, dzwoń.
–
Nie... Proszę, nie – jąkał. – Auto...
–
Zabiorę je. Możesz mieć uszkodzony kręgosłup, Remi. Nie możemy ryzykować twoim
wstaniem.
–
Dam radę... Błagam, nie...
–
Jeśli, kurwa, myślisz, że nie pojedziemy do szpitala, to jesteś w błędzie! –
zagrzmiałem wściekły, ledwo hamując już swoje czyny.
–
Tak... autem – odparł, starając się dźwignąć, ale znów zawył z bólu. –
Błagam...
–
Trzymaj to gówno.
Petter
cisnął we mnie swoim telefonem, więc przejąłem jego rolę. Tylko po to, aby
zobaczyć, że Pett równie zły, jak ja, chwycił dziarsko ramię Remiego, nie
bacząc na jego płacz i ból i podniósł go zwinnie. To, w jakim stanie był ten
chłopak, ani trochę nie podlegało dziełu przypadku. Nie mógł spaść. Tu brały
udział osoby trzecie i chciałem zrobić wszystko, aby poznać nazwiska.
–
Idziemy, Revo. Raz, dwa. Wiem, że boli.
–
Chuja wiesz! – wykrzyczał wraz z bólem.
–
Och, Revo, wiem. A przymierałeś kiedyś głodem? Paskudne uczucie zimą. Żołądek
przyrasta ci do krzyża, ty tracisz energię, ale stajesz się bardziej zachłanny
i nieostrożny. Miałeś złamane żebra? Ja miałem. Straszne. Och, krwotoki
wewnętrzne to też chujowa sprawa. Pewnie masz ze dwa. Ciekawe, czy przeżyjesz.
–
Petter! – huknąłem, idąc za nimi i oświetlając drogę.
–
Zamknij się, Olai, bo rzucę go na ziemię i będę patrzył, jak umiera od środka –
zagroził z taką powagą, jakiej nie było u niego nigdy wcześniej. Był w fazie,
nawet nie miałem szans do dyskusji. – Revo, zrobię to. Wiesz, że zrobię.
–
Pett, nie – błagał. – Szpital...
–
Tak, tak. Zawiozę cię tam. I zamieszkamy razem, prawda? U mnie będzie ci
dobrze. Jak mówiłem, dam ci krakersy, żebyś nie umierał z głodu.
Remi
zaczął płakać, a ja dostrzegłem pierwszy raz, że Petter posiadał emocje.
Był nie tylko zły, ale szatańsko wściekły i chętny do ułożenia wszystkiego jak cukierków
kolorami na stole. Chciał ochronić Remiego, ale jednocześnie groził mi jego
zdrowiem, gdy się z nim nie zgadzałem. To strasznie ze sobą kolidowało, ale
jego to nie obchodziło. Dla niego liczyło się coś, co w kolejnej chwili
przestawało. Czym był Petter? Kto znał na świecie odpowiedź?
Petter
był mądry. To nie podlegało wątpliwości.
Otworzyłem
dla niego drzwi z tyłu, aby mógł posadzić Remiego. Ale jeśli myślałem, że
podniesienie go było najtrudniejsze, usadzenie okazało się koszmarne. Remi
dławił się bólem, dosłownie to robił. Zwijał się, żeby bardziej cierpieć, gdy
już siedział. Pochylał, prostował. Tracił dech, płakał i krzyczał. Chciałem mu
pomóc, ale Petter był pierwszy. W mgnieniu oka znalazł się po drugiej stronie i
otworzył tamte drzwi. Wsunął się do auta, unieruchamiając Remiego, przyciskając
do oparcia, co też wywołało salwę konwulsji.
–
Nogi – krzyknął Petter, patrząc Remiemu na twarz.
Wiedziałem,
że to polecenie do mnie. Unieruchomiłem kończyny Remiemu, aby nie podkurczał
ich w górę, ale pragnąłem puścić, gdy ten płakał i się trząsł.
–
Remi – zwrócił się do niego Petter, nieco mnie zaskakując. – Hej, Remi? Uspokój
oddech. Przeżyjesz, jeśli nie będziesz wierzgał. Im więcej się ruszasz, tym
bardziej sobie szkodzisz. Boli? Wiem. Jestem jednak pewien, że bolą złamania,
nie obrażenia wewnętrzne, których nabawisz się w takim tempie. No już, wdech i
wydech, okej?
–
Kurwa! – wrzasnął. Petter zacisnął pięść na bluzie chłopaka. Dopiero zdałem
sobie sprawę, że przecież nie miał kurtki.
–
Posłuchaj mnie. Zadbam o ciebie, ale masz się mnie słuchać. Nikt ci już nic nie
zrobi, robisz sobie coś sam. Przestań w tej chwili, Remi.
Oddychał
przez otwarte usta i mógłbym powiedzieć, że blondyn przeceniał jego stan, ale
nie; Remi po minucie czy dwóch oddychał chrapliwie, ale już się nie siłował,
nie walczył. Jęczał cicho, łzy spływały mu po brudnych policzkach, ale wciąż
był przytomny. Nawet bardziej niż w rozmowie przez telefon. Zdecydowanie byłem
świadkiem czegoś nienormalnego, ale sytuacja wtedy nie pozwalała do zadawania
pytań, czy możliwości analizowania.
–
Dobry chłopiec – pochwalił go, uśmiechając się ledwo. – Teraz ja siadam za
kierownicą, a Olai bierze twoje auto, zgoda? Kluczyki, Remi.
Chciałem
zaprotestować. Wolałem być z nim, niż jechać drugim autem, ale jedno spojrzenie
na Remiego, który właśnie drżącą i lepiej wyglądającą lewą dłonią klepał się po
kieszeni.
–
Muszą... leżeć...
–
Szukaj – rozkazał Pett, puszczać powoli chłopaka i wycofując się z auta. – Jak
znajdziesz, to jedź do szpitala.
–
Petter...
–
Nie wkurwiaj mnie teraz, dobrze ci radzę.
Wiedziałem,
że nie powinienem. Petter nigdy się tak nie zachowywał. Nawet po napaści ze
strony Gustava wyglądał jak obłąkany i wypłukany. Starał się uciec w żarty i
jedzenie, chociaż cierpiał. Teraz był swoją odwrotną wersją, której
jednocześnie nigdy nie widziałem. Kipiał złością, był blady jak ściana, ale
hardy i zdecydowany w działaniu. On tu wydawał polecenia, a przeciwstawianie
się nie brzmiało dobrze. Zwłaszcza gdy moja złość kruszyła się tylko na widok
łez Remiego i jego walki. Pojawiała w chwili, gdy pomyślałem o możliwej
diagnozie w szpitalu, ale starałem się otrząsnąć. Moja choroba nie mogła mnie
teraz unieruchomić lub ogłuszyć. Musiałem działać, musiałem zadbać o Remiego,
który wciąż żył i zapomnieć na chwilę o wojnie i martwym Royce.
Hipokryta.
Dobrze wiesz, że Bóg i tak ma dla ciebie przygotowane plany. Twoje zdanie nie
ma wartości.
Potrząsnąłem
głową, zamykając drzwi auta. Petter już wycofywał powoli, żeby nie narażać
Remiego na dodatkowe obrażenia. Musiałem wierzyć, że ten jeden raz
pozostawiając ich samych, nie czyniłem źle. Zabrałem się więc za to, za co
miałem.
Kluczyki
faktycznie znalazłem obok miejsca, gdzie był Remi. Ale nie tylko je. Świecąc
latarką z telefonu Pettera – którego zapomniałem oddać – znalazłem także
telefon Remiego, którego w całym zamieszaniu nie wzięliśmy. Ślady krwi.
Szamotaniny. Śledziłem to, co mogło się wydarzyć. Popatrzyłem w górę, aby
wykluczyć upadek. Okna były zabite deskami. Mógł spaść, ale z dachu. Wątpiłem
jednak, aby w tak niepewną pogodę Remi łaził dachami. Co więcej, nie miał
kurtki. Otwierając jego auto i dokładnie przeszukując miejsca, nie znalazłem
jej. W bagażniku nie było też żadnego sprzętu.
Napaść
na tle rabunkowym.
To
wciąż wydawało mi się dziwne. Kto chciałby okradać kogoś w takim miejscu?
Dlaczego wziąłby sprzęt i kurtkę, ale auto zostawił? Nie potrafiłem pozbyć się
uczucia, że przegapiam coś jeszcze, jakiś ślad. Nie było jednak czasu, aby
dłużej tu zostawać. Odpaliłem silnik i wystukałem adres szpitala w telefonie.
Swoim. Miałem więc teraz w kieszeniach kurtki aż trzy, trudno było się połapać
we właścicielach.
Jechałem
najspokojniej, na ile pozwalał mi mój własny stan. Spoglądanie we wsteczne
lusterko udowadniało mi, że bez leków nie powinienem nawet pokazywać się w
szpitalu. Ale nie miałem ich przy sobie, były w domu na szafce.
Pierwszy
i ostatni raz – tak sobie mówiłem – chciałem poprosić kogoś z zewnątrz. Wybrałem
numer Hectora, wyłączając nawigację. Mogłem posługiwać się tą w aucie Remiego,
ale nie miałem czasu się uczyć jej obsługiwać. Ostatnim razem ustawiał ją
chłopak.
Jeden
sygnał wystarczył, aby, usłyszał głos:
–
Co się dzieje? Co z Remim?
–
Leki. Weź moje leki z szafki w pokoju i przywieź je do szpitala. Ostrzegam
jednak, żebyś nie przywoził nikogo ze sobą. Petter...
–
Co zrobił?
–
Jest... wściekły. Nie chcę, żeby ze złości zrobił coś Remiemu. A widok
innych...
–
Wiem, Olai – odparł nieco zirytowany. – Zdziwiłbyś się, ale to nie pierwszy
raz, gdy Petterowi nie warto wchodzić w radar. Dobra, zaraz poproszę kogoś o
podwózkę. Czekaj pod szpitalem.
–
Dzięki.
–
Nie masz za co.
Mimo
iż tak powiedział, ja uważałem inaczej. Hector nienawidził mnie od czasu sprawy
z Lucą i trzymał żywą urazę, chociaż schował ją niespodziewanie od drugiego
roku studiów. Zachowywał się jakby nigdy nic. Powód? Wolałem się nad nim nie
zastanawiać, ponieważ ten chłopak nie był moim problemem. Przy Petterze udawał
sojusz. Na osobności unikał mnie.
Komentarze
Prześlij komentarz