Believe it Cz.51


Zależy za bardzo

|Olai|

Nie wróciliśmy do mieszkania w akademiku. Zamiast tego przyjechaliśmy do domu Pettera jego autem. Samochód należący do Remiego stał na prywatnym parkingu szpitalnym, gdzie wykupiliśmy miejsce na następne doby, jako że właściciel był ich pacjentem. Było już po dwudziestej drugiej, ja byłem zmęczony przez lek, którego wyjątkowo zażyłem ćwiartkę, zamiast połówkę. Mimo wszystko otumanił mnie na tyle, aby wszystko docierało do mnie wolniej i tak samo wolno ze mnie wychodziło. Dlatego nie uderzyłem w nic ani w nikogo, tylko posłusznie po wypędzeniu przez lekarza wsiadłem na tylne siedzenie wozu Petta. Na przednim siedział wyjątkowo milczący Hector.

Nic nie wiedzieliśmy. Lekarze zabrali go na ostry dyżur, gdzie udzielali pierwszej pomocy, ale gdy nadeszła godzina końca odwiedzin, pielęgniarka przekazała nam tylko strzępki informacji, że życiu Remiego nic nie zagraża, a jego poważny stan bardziej wynikał z psychiki niż fizycznych obrażeń. Naliczono zwichnięty nadgarstek, obtłuczone palce tej dłoni, rozcięty łuk brwiowy, podbite oko. Z obrażeń poważniejszych, o których poinformowała na szarym końcu, było podejrzenie o pęknięcie żeber i wstrząśnienie mózgu, ale badania właśnie mu wykonywano, więc nic więcej nie mogła pewnie potwierdzić. Zresztą fakt, że w ogóle coś mówiła, wynikał z tego, że ja przedstawiłem się jako partner, a Petter jako brat. Zmierzyła go oceniająco, bo nie byli podobni do siebie nijak, ale zrobiła dla nas wyjątek.

Chciałem tam zostać całą noc, wziąć więcej leku i siedzieć, ale Petter wstał i zadecydował powrót ku uciesze pielęgniarki. Zapowiedział przyjazd kolejnego dnia, więc liczyłem, że nie kłamał. Niestety przy odczycie obrażeń był obecny Hector, bo jak stwierdził, zabroniłem mu tylko zabierania kogoś ze sobą, ale on z Petterem widzieć się mógł. Najwidoczniej miał rację, bo blondyn traktował go jak powietrze i po prostu nie reagował, a Hector się nie odzywał. Byłem już otumaniony, więc pytania się nie formowały, zostawały we mnie.

– Kurwa, wreszcie! – ucieszył się Rik, podrywając się z miejsca na nasz widok.

W salonie zastaliśmy wszystkich, których mogłem się spodziewać. Esben wyglądał na złego, ale raczej nie z powodu opuszczonego treningu, a z powodu Remiego w szpitalu. Bastian, przełknął nerwowo ślinę, siedząc obok niego. Bjørn stał za nimi z papierosem w ustach. Albo trawką. Nie interesowało mnie to, ale i tak przystanąłem za Petterem, obok Hectora. Dalej milczącego Hectora.

– Co z nim? – spytał kapitan, patrząc na czarnowłosego. – Wyjdzie z tego?

– Tak – potwierdził bez wahania. – Ale nie szybko z samego szpitala.

– Co mu się stało? – odezwał się Bastian, zaciskając szczęki. – Gdzie on w ogóle był?

– Właśnie – poparł go Dikrik.

– Nie twój interes – wtrącił się bez emocji Pett z dłońmi w kieszeniach. – Zwłaszcza nie twój.

– Słucham?

– Dobra, czekajcie. – Esben wstał. – Najważniejsza jest kwestia wypadku. Bo to wypadek, tak? Kurwa, my nic nie wiemy.

– Och, to nie wypadek – kontynuował Petter, kręcąc przesadnie głową. – To zorganizowana napaść. Pojechali za nim.

– Oni? – dopytywałem, nagle czując się w tyle z informacjami. – Jacy oni?

– Remi wyjawił mi to i owo podczas jazdy. – Postąpił krok do przodu, nikt inny się nie ruszył, nawet jego partner przestał palić. – Powiedział, że zatrzymali go, gdy wychodził z budynku, a wychodził, bo miał wrażenie, że ktoś podjechał. A gdy wyszedł, to go przyparli do muru. Krwawa miazga, panowie.

– Ja pierdolę – syknął Bastian, zakrywając usta i nos w dłoniach.

– Kto mu to zrobił? – pytał sfrustrowany Dikrik. – Przecież Remi nie ma wrogów, nie?

– Nie ma? – powtórzył Petter, przechylając głowę.

Spojrzałem na Hectora, który skinął mi ledwo widocznie głową. Petter nadal był wściekły i zdawało się, że osoba odpowiedzialna za to wszystko była z nami w pomieszczeniu. Teraz i ja poczułem napływającą złość, ale jeszcze nie rozumiałem sensu wszystkiego. O czymś mi nie mówiono.

– Petter – ostrzegł Esben. – Co jest?

– Zdaje się, Rick, że cię ostrzegałem. – Zrobił kolejny krok do przodu, a Hector postąpił za nim. – Och, jak ja cię ostrzegałem. Mówiłem, że wciągnąłeś go w sprawy, które go nawet nie dotyczyły.

– O-O czym ty mówisz? – zająknął się, cofając się.

To był błąd, bo Pett poczuł przemożną chęć udowodnienia mu siły, więc jednym susem znalazł się przy nim i już trzymał za szyję. Tamten nawet nie chciał się szarpać, w końcu to był Petter.

Im bardziej walczysz, tym mocniej boli.

– Nie lubię, gdy ktoś tyka moje rzeczy, Dikriku, i powinieneś się o tym przekonać – powiedział sucho. – Nie obchodzi mnie, co Gustav zrobiłby mi, mógłby to powtarzać co każdy piątek, ale jeśli rusza to, co nie należy do niego ani nie oddaje mu się samo, to przekracza linię. Wiesz, do czego dążę? Czy twój ptasi móżdżek pojmuje?

– Gustav? – przejął się. – Niemożliwe.

– Ten typ co ostatnio? – spytał Bastian, również wstając. – To on napadł na Remiego?

– Napadł za to, że jest gejem, który trzyma się z gejami i zatruwa społeczeństwo. Słodkie. I pomyśleć, że gdyby nie ty, Remi dziś by tutaj z nami był.

– Petter, to...

Esben nie zdążył skończyć, bo druga dłoń blondyna zaciśnięta w pięść wbiła się z prędkością w brzuch kolegi z zespołu. W pomieszczeniu dało się słyszeć świst wciąganego powietrza, a potem kaszel, walkę o łapanie tchu.

– Kurwa, Petter! – grzmiał Esben, zbliżając się do zawodników, ale Stamnes nie miał ochoty na żarty, więc nie wiedzieć skąd, w jego dłoni znalazł się scyzoryk. Przykładał go ostrzem centralnie do szyi kapitana, który zamarł z rękami na wysokości twarzy. – Spokojnie. Przyjaźnimy się.

– Nie przyjaźnimy się – odparł znudzony. – Jesteś śmieciem w moim domu, więc zanim zaczniesz mi tu rozkazywać, bacz na możliwości. Na boisku możesz robić ze mną, co chcesz, ale tutaj jestem twoim panem. Ja decyduję, kiedy korzystasz z toalety, kiedyś coś pijesz i jesz i kiedy wolno ci przemówić. Więc jako gospodarz daję ci ostatnią szansę, kapitanie, abyś zamknął buzię i dwa kroki w tył zrobił. Dobrze?

Esben go posłuchał. Tak po prostu wykonał jego polecenie, opuszczając dłonie, gdy znalazł się już w tyle. Patrzył nieustępliwym wzrokiem na zawodników przed sobą. Dikrik trząsł się na klęczkach i to na niego blondyn znów spojrzał.

– Nie chciałem – mówił ze strachem. – Nigdy nie chciałem krzywdy Remiego, Petter. Przysięgam. Tak mi przykro.

– Przykro ci?

– Tak. Naprawdę. Lubię go. Wiesz, że go lubię, prawda? – Uniósł spojrzenie. Skąd znalazł w sobie siłę na ten czyn; nie wiedziałem. – Uwierz mi. Przykro mi.

Gdy zapadła cisza, postanowiłem rozejrzeć się po pozostałych. Bastian stał blady i zmrożony, możliwe, że ktoś go uprzedził o zjeździe Pettera i bardzo niskiej szansie na wytrącenie go z równowagi. Za to drugi właściciel domu usunął się bardziej w cień, spoglądając w bok. Wolał nie widzieć. Hector jako jedyny w pomieszczeniu zdawał się nieporuszony. Patrzył na Pettera bez uśmiechu, ale w tej postawie kryło się wsparcie. Gdyby jego przyjaciel postanowił pociąć kapitana czy kolegę z drużyny, on najpewniej pomógłby mu tylko tak, aby nie było kolejnych ofiar. Oddanie sprawie, pomyślałem.

Gdzie byłeś, gdy to Luca stał na jego drodze?

Petter w końcu się ruszył i pociągnął Dikrika za włosy do góry. Ten syknął, ale posłusznie wstał. Był wyższy od kolegi, ale mimo to posłusznie pochylał głowę, nie szarpał się.

– Granie z takim gównem, jakim jesteś, jest obrzydliwe – powiedział cicho, ale że w pomieszczeniu i tak była cisza jak makiem zasiał, każdy to usłyszał. Każdy przyjął to na własny sposób. – Nienawidzę cię. Powinieneś być w szpitalu zamiast niego. Nie, powinieneś być w trumnie dawno, dawno temu, Dikriku.

– Boisko to moje terytorium, Petter – przypomniał mu surowo Esben, co Petter potraktował jak żart, bo się zaśmiał, nie odrywając wzroku od ofiary. – W domu możesz trzymać, kogo chcesz i mówić co chcesz. Ale od boiska i moich graczy się odpierdol. Jesteś jednym z nas. Grasz dla mnie, nie dla niego.

– Och, no tak. Masz rację. Dlatego wynoś się i nie pokazuj mi poza boiskiem na oczy.

Puścił chłopaka w takim sposób, że ten zatoczył się do tyłu cały roztrzęsiony. Nie pytał, nie spierał się. Skorzystał z danej mu szansy przetrwania i po prostu uciekł z domu w popłochu. Wszyscy stali na swoich miejscach, jedynie ze strony Esbena dało się słyszeć ujście powietrza.

– Jaki jestem litościwy, nie? – spytał go Petter, chowając scyzoryk do kieszeni spodni. – Doceniasz, kapitanie?

– Już skończ, dobra? – powiedział do niego, zaplatająca umięśnione ramiona.

– Nie mam dziś ochoty na traktowanie cię przyjaźnie, kapitanie. Znasz drogę do drzwi.

W hierarchii Pettera były pewne progi. Jeśli nazywał kogoś na swój prześmiewczy sposób, oznaczało to jego sympatię i wpasowanie się w krąg jego znajomych. Jeśli jednak mówił do ciebie po imieniu, powinieneś uważać na słowa, bo w tej chwili okazywał brak szacunku i gotów był postawić cię do pionu. Tudzież zabić, wierzyłem w to bez cienia wątpliwości. W przypadku Esbena było to podwójne sympatyzowanie. Zwracając się do niego Bigben okazywał kumpelski szacunek na każdym gruncie. Jeśli jednak był dla niego kapitanem, szacunek okazywał tylko w tej konkretnej roli. To oznaczało, że przez cały ten czas Esben był dla niego kapitanem, nie przyjacielem lub intruzem w domu. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę, poznaliśmy jego system wartości już rok temu. Mogli nie lubić mnie, mogłem nie lubić ich, ale wszyscy mieliśmy wspólny środek – Pettera.

Dlatego zielonooki jak wcześniej jego zawodnik opuścił dom bez słowa sprzeciwu. Jedynie zawołał Bastiana, aby ten szedł z nim. Nikt go nie zatrzymał, bo w obecnej chwili groziło to czymś złym. Ja na haju z pulsującą wciąż gniewem żyłką, lojalny Hector gotów wesprzeć przyjaciela i psychicznie chory Petter na zjeździe.

– Wynoś się.

Na początku nie wiedziałem, czy mówił do mnie, czy do czarnowłosego, ale gdy ruszył się Bjørn, wszystko zrozumiałem. Zapomniałem, że udawał element infrastruktury. Nawet nie spojrzał na swojego partnera, tylko wyminął go i Hectora, kierując się do wyjścia. Czekałem na rozwój wydarzeń, który nastąpił po dłuższej chwili. Gospodarz odwrócił się na mnie z wyciągniętą dłonią. Zupełnie jak wcześniej, dlatego i tym razem wiedziałem o powodzie. Wyjąłem wszystkie trzy telefony z kieszeni, a blondyn odebrał właściwy. Zaskoczony Hector uniósł brew na widok mojej kolekcji, ale nie skomentował jej słowem. Petter poszedł milcząco w głąb domu, mogłem się tylko domyślać, że chował się przed światem i samym sobą w czterech ścianach pokoju. Hector usiadł zmęczony na kanapę, przymykając powieki. Nie planowałem dawać mu jeszcze spokoju.

– A ty nie wychodzisz?

– Gdy Pett jest w nastroju do łamania ludzi? – pokazał kciukiem za siebie, patrząc na mnie. – Nie bardzo, wiesz.

– Żebyś miał jeszcze nad nim władzę.

– Nie chodzi o władzę, Olai – odparł sucho. – Tylko o przyjaźń. To takie coś, co ty starannie niszczysz. Słyszałeś, co mówił? Gustav mógłby nasłać na niego gwałcicieli co tydzień, a on by się tym nie przejmował. Wiesz, że by się nie przejmował, byłeś przy nim rok temu.

Byłem, pomyślałem.

– A gdy Gustav skrzywdził kogoś, kogo Petter polubił, pragnął zrozumieć i być może nazywać bliskim przyjacielem, gotów był rozszarpać każdego na swojej drodze. Pettera można krzywdzić, to nie jest niemożliwe. Ale są dwie różnice. Krzywdzisz go tak, by bolało lub tak, aby tobie było dobrze, a on i tak się tym nie przejmie.

– Sądzisz, że Gustav chciał dać w ten sposób karę Petterowi? Dlaczego?

– Bo widział ich razem na sylwestrze – odparł, szokując mnie. – Był tam. Widziałem go, ale on też mnie widział, więc zanim zdążyłem do niego dotrzeć, już zniknął. Nie wiem, jak wszedł, kto go wpuścił, ale był tam. Więc szczerze? On jest wściekły na siebie, nie na Dikrika, bo obaj dobrze wiemy, że nie wypuściłby go bez szramy. Dziwię się za to, że ty podołałeś. Jak?

– Leki.

– Nie. Ja mówię o wcześniej. – Patrzył mi intensywnie w oczy. – Olai, w zeszłym roku prawie zabiłeś Luce, za co Gustav od tamtej pory mści się na Petterze i jakoś on ci nic nie robi. Dlaczego nagle twój napad złości nie nadszedł, co? Aż tak masz w dupie los swojego faceta?

– Nic nie wiesz – warknąłem.

– Tak ci się tylko zdaje – prychnął, wstając. – Jesteś kutasem, obaj to wiemy. Twoja choroba to jedno, rozumiem ją, ale to, że bawisz się uczuciami innych, a oni potem przez to wszystko cierpią... Gustav to od zawsze była twoja wina. Gdyby nie pobicie Luci, gdyby nie gniew Gustava, Remi by tu był. Te słowa powinieneś usłyszeć dziś ty, nie Dikrik. To twoja wina, Olai.

Wstrząsnął mną dreszcz. Mieszanka prawdy i wściekłości. Tok rozumowania Hectora był słuszny, ale tylko w połowie, o czym nie wiedział, bo Petter nigdy mu nie powiedział. W tej historii to ja byłem złoczyńcą, a Luca ofiarą. Zacisnąłem pięści, gdy ćwiartka tabletki ewidentnie nie działa tak, jak powinna. Gniew się rozprzestrzeniał, pożerał rozum.

Barbarzyńca.

– No proszę, wkurzyłem cię – zakpił, przywołując na twarz ten obrzydliwy uśmiech. – Tak właśnie jest, gdy mówi się tobie prawdę.

Pokonałem dzielącą nas odległość, przeskoczyłem przez stolik, ale Hector czekał na mój ruch. Nie wiem, czy pierwszy dosięgnąłem jego ja, czy jednak on mnie, ale to nie miało znaczenia, gdy zaczęliśmy się szarpać i okładać pięściami. Coś w tle trzasnęło, szkło walało się po podłodze, a my mieliśmy to gdzieś. Gdy po jednym z ciosów w szczękę Hector się zachwiał, wykorzystałem ten moment na uniesienie nogi i kopniecie go z całych sił w brzuch. Polecał do tyłu na gablotę ze szklanymi bibelotami Pettera. Pewnie kradzionymi.

Hector syknął, a ja się ucieszyłem na ten dźwięk.

Morderca.

Dłonie splamione krwią.

Wiecznie odbiera życia.

Czyje odbierze dzisiaj?

Chłopak zdążył uchylić się przed moją dłonią, w której nie wiedzieć kiedy, znalazła się jakaś szklana figurka z gabloty, której szczątki leżały wokół nas. Hector również stał się brutalniejszy, gdy przełożył sobie mnie przez ramię i uderzył mną o ziemie. Powinienem się cieszyć, że nie było w tym miejscu odłamków, ale nie potrafiłem w tym szale. Zamiast tego wykręciłem mu nogę, którą uniósł i posłałem na ścianę, której asekurację przyjął za cel w przetrwaniu.

Szybko podniosłem się na nogi, a Hector odskoczył na bok, kręcąc głową, aby rozprostować kark. Uśmiech wkurwiał jeszcze bardziej, gdy ewidentnie prowokował do dalszej potyczki. Ten facet nie wiedział, kiedy przestać, ja też na jego nieszczęście. Uniosłem dłoń z figurką i cisnąłem nią z całych sił. Uchylił się, a ja wykorzystałem ten czas do zmniejszenia dystansu. Znów do siebie dopadliśmy z różną częstotliwością ciosów. Raz trafiał on, raz ja. Nic jednak nie napędziło mnie tak, jak widok krwi. Hector otarł usta dłonią i spostrzegł się, że to on krwawi. Może ja także, nie sprawdzałem.

– To twoja wina, Olai – syczał, gdy siedział za mną po kolejnych minutach walki i przyciskał ramię do mojej szyi. Próbowałem zdrapać mu wszystko z twarzy, włącznie z uśmiechem. Ale on nie przestawał mnie podduszać.

– Krzywda Remiego jest twoją winą! – kontynuował podjudzanie mnie.

Jebany kretyn!

Nim jednak zdałem sobie sprawę, co się dzieje, Petter już był przede mną na klęczkach. Hector zdjął ramię z szyi i przełożył je do trzymania moich ramion. Szarpałem się w gniewie, mając gdzieś, czy zabiję Pettera, czy Hectora. Mogłem obu. Nie pamiętam wiele z tamtego okresu, każdy atak furii tak się kończył, coraz większymi mroczkami przed oczami i lukami w pamięci. Ale jedno pamiętam: Pettera, który odchylił siłą moją głowę i wlał mi coś do gardła, zmuszając skutecznie do połknięcia. Nie było tego wiele, może pięćdziesiąt mililitrów środka, którego to zażywałem w postaci stałej – tabletki. Musiał ją rozpuścić, wiedząc, że nie połknę mu niczego innego. A tak wlał ciecz, zacisnął ciasno szczęki i patrzył takim wzrokiem, jakby był zmęczony i miał dość.

W końcu przełknąłem, bo w ramach większej kary zacisnął mi nos. Nie było wyjścia, czułem to. Petter też, bo gdy tylko przełyk zrobił swoje, puścił mnie, ale Hector nie zrobił tego jeszcze przez dłuższą chwilę, dopóki lek nie zaczął działać i mnie osłabiać.

Dopiero wtedy dotarły do mnie słowa Pettera:

– Hector, odkupujesz.

– On też niszczył – powiedział drażniąco wesoło.

– Ale ty zacząłeś. Kładź go spać i sprzątaj.

Nie wiem, co się ze mną potem działo, bo powieki mi opadły i zasnąłem. Nie wiem też, ile Petter rozpuścił tabletek w wodzie, ale zadziałały idealnie, ścinając mnie z nóg na całą noc. Nawet koszmar nie miał sił mnie przebudzić, sam zrobiłem to dopiero popołudniem, gdy za okienkami piwnicznymi zapadał zmrok. Wszystko mnie bolało, począwszy od ciała po duszę. Nie wiedziałem, który mieliśmy dzień tygodnia, ani po co w ogóle miałby wstać. Czułem takie otępienie jak jeszcze nigdy. Nie byłem pewien, ile tak leżałem, ale zrobiło się ciemno. Dopiero wtedy do mózgu docierały pierwsze bodźce jak kroki na parterze, głosy i rytmiczne: stuk, stuk, stuk.

Petter rzucał lotkami.

Świat wydawał się taki nieciekawy, gdy tak leżałem i wpatrywałem się w ciemny sufit, ledwo dostrzegając biały kolor. Nikt nie zapalił światła, nikt nie schodził i nie sprawdzał, czy żyję. Już pamiętałem, co zaszło. Hector nie wytrzymał i w końcu pokazał mi swój gniew i żal, który trzymał od pobicia Luci i krzywdy, jaka spotkała Pettera.

Z mojego powodu.

Nie. Nie wierzyłem w to, a ten dureń nie miał pojęcia o niczym. Pobiliśmy się, bo mówił prawdę w sprawie Remiego. Tego, że być może bawiłem się uczuciami chłopaka, który poświęcał bardzo wiele, a ja nie potrafiłem nawet ochronić go przed przeszłością swoją i Pettera. Swoją drogą czy Petter też się właśnie wtedy tak czuł? Tak bezradnie, bo Gustav był jego zmartwieniem, które spadło na osobę postronną zupełnie niepotrzebnie? Jeśli miał uczucia i ukrywał je głęboko w sobie, na pewno wściekał się poprzedniego dnia nie tylko na Dikrika, jak słusznie Hector zauważył, ale także na samego siebie. Głównie samego siebie, bo nie mógł zrobić nic, żeby nie bolało, nie mógł zapewnić, że będzie lepiej, bo nikt w tym domu w to nie wierzył. Nie ja, który żył drugi raz, nie Pett, który nie rozumiał życia, nie Hector, który widział niesprawiedliwości zbyt często i nie Remi, który ostatnimi czasy ciągle się potykał.

Ukryłem twarz w dłoniach, zaczynając szlochać. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz płakałem do tego stopnia i to z powodu drugiej osoby. Pewnie, gdy byłem dzieciakiem i nie mogłem ocalić żyć tych, których śmierć przepowiadałem. Teraz nie widziałem śmierci Remiego, ale to niczego nie zmieniało, ponieważ zadzwonił do mnie z płaczem o pomoc. Powtarzał, jak boli i żebym pomógł. A ja nawet nie mogłem zostać w szpitalu, bo Petter wiedział, jak skrajnie niebezpieczne to było. Ćwiartka mało dawała, czego dowodem była bójka na parterze i gotowość do pomocy Pettera.

Płakałem jak dziecko, którym pewnie wciąż byłem, bo nawet nie potrafiłem sobie poradzić z odpowiedzialnością za drugą osobę, która mnie kochała i chciała mi pomagać, wspierać. Zamiast tego Remi słyszał ode mnie same niepewności względem nas jako pary, nigdy pozytywnych zapewnień. Mógłbym się postarać. Mógłbym być lepszą wersją siebie.

Sargent umarł, a Olai się narodził.

Sargent nie dbał o Royca i go stracił, Olai mógł okazywać więcej wdzięczności.

Tak. Mogłem.

Mogłem na przykład odbierać go po wykładach i iść razem coś zjeść. Mogłem przychodzić do jego pokoju, nawet jeśli jego przyjaciel mnie nie lubił i pokazać mu, że wcale nie byłem zły dla Remiego. Mogłem go gdzieś zabrać. Mogłem organizować randki. Mogłem starać się żyć normalnie, bo do cholery, Remi takim mnie chciał! Takim z przeszłością, z chorobą, na którą lekarstwa nie znałem. Kochał mnie, uśmiechał się i ciągle coś proponował, a ja potrafiłem tylko go zawodzić.

Wrzasnąłem bezsilnie, kuląc się na łóżku, które wydawało mi się dziwnie zimne i puste. Już nie mogłem zadzwonić do Remiego, poprosić go o zostanie na noc. Już nie było nad czym się wahać, bo nie było osoby. Mogłem, mogłem, mogłem! A nic nie robiłem. Wycofywałem się, tylko w tym byłem dobry.

Remi obwiniał się, że ciągle ucieka? Cholera, powinien przewertować moje życie, moje podejście do ludzi.

Byłem bezsilny, zrozpaczony. Remi był w szpitalu, pewnie już usłyszał diagnozę, a mnie przy nim nie było. Zamiast poprzedniego wieczoru zażyć dawkę i iść spać, aby rano go odwiedzić, to wolałem wdać się w bójkę i pozwolić uśpić na tyle czasu! Co musiał czuć? Że nawet własny chłopak nie chciał do niego przyjechać.

Dlaczego musiałem podejmować tylko złe decyzje? Dlaczego nawet odtrącając innych, wciąż czułem się źle?

– Interesujące.

Zabrałem dłonie z oczu, które wciąż były pełne łez, więc sylwetka osoby przede mną nawet w zapalonym świetle była niewyraźna. No tak, zapalonym. Petter zapalił światło. Stał przy moim łóżku, kucnął zaraz i popatrzył na mnie.

– Przepraszam, Pett – powiedziałem ochryple. – Za wszystkie rzeczy i bójkę.

– Dlaczego nadal mu nie powiedziałeś? – spytał, ignorując moje słowa. – Gdybyś powiedział mu prawdę, nie byłby na ciebie zły.

– To niczego by nie zmieniło – upierałem się, znów czując napływ łez. – Uznałby mnie za kłamcę, a przede wszystkim powiedzenie mu byłoby zdradą. Wtedy powiedziałeś, że Hector nie może wiedzieć.

– Och, Olai – powiedział bez emocji, ale i tak wiedziałem, że miało to być przyganą. – To było za czasów, gdy Luca i Thor z nami mieszkali. Czekałem na dzień, w którym powiesz mu prawdę. A tu nawet w napadzie tego nie zrobiłeś. – Petter wyciągnął dłoń i dotknął delikatnie mojej głowy. Wzdrygnąłem się, a następnie zamarłem. Petter mnie dotykał. Nie. To nie był pierwszy raz. Minionego wieczoru też to zrobił, gdy podawał leki. Spojrzałem przerażony w jego oczy, wyostrzając nieco swoje pole widzenia mruganiem. Nie uśmiechał się, patrzył badawczo, głaskając mnie powoli po włosach. – Obu was nie rozumiem – wyszeptał. – Dlaczego jesteście tacy wierni ideałom? Dlaczego bronicie tego, co robi wam krzywdę? Nie potrafię być taki.

– Pett... ty...

– Hm? – Przechylił głowę, wreszcie skupiając się na moich oczach. – Jesteś odporny.

– Odporny – powtórzyłem głucho.

– Remi i ja jesteśmy osobami, których śmierci najpewniej nie zobaczysz.

Zerwałem się do siadu, przez co Petter zmuszony był zabrać rękę. Położył ją na materacu, a na niej podbródek. Nie rozumiałem jego słów.

– Skąd ty możesz to wiedzieć?

Abstrahując od tego, że właśnie przyznał się do posiadania daru, pomyślałem.

– Bo tacy jak my i tak są już martwi. Osoby, które są lepsze, są równocześnie gorsze, nie sądzisz? Co pożytecznego dał ci twój zmysł widzenia śmierci, Olai? A co takiego dał zmysł Remiemu, który nawet przyjacielowi tego nie zdradził? A co dał Zoe, która potrafi przez to tylko selekcjonować ludzi na gorszych i gorszych. Bo zawsze są niewystarczająco dobrzy. – Wstał leniwie. – Olai, to, co my wszyscy mamy, jest prawdziwą wadą genetyczną. Można udawać cuda i wiarę, ale ostatecznie wszyscy jesteśmy wybrakowani. Nie czujesz się tak? – Poklepał się po piersi. – Tak nie pasująco. Tak martwo.

Zacisnąłem szczęki. Usłyszeć taką szczerość od Pettera było naprawdę nienormalne. Żadnego owijania w bawełnę, żadnych kłamstw. Nie, żeby Pett kiedykolwiek odczuwał potrzebę kłamania, prędzej unikania tematu. Teraz nie dość, że potwierdził swoją ponadprzeciętność, to jeszcze nazywał każdego z tej grupy gorszym od człowieka. A jego pytania? Tak, absolutnie miał rację. Czułem się niepasujący do reszty, bo powinienem być martwy lata temu. A czy Remi się tak czuł? Nigdy nie pytałem.

– Olai. – Nim się spostrzegłem, Pett siedział przede mną na klęczkach, chwyciwszy mnie za podbródek. To było dziwne i nienaturalne, że tak śmiało przekroczył granicę. – Tacy jak my albo żyją razem, albo umierają samotnie. Zwyczajni ludzie nigdy nas nie zrozumieją, dla nich zawsze będziemy dziwolągami. Dlatego powinieneś rozumieć jak nikt inny, jak stałe jest uczucie Remiego, jaką szansę masz, żeby odciąć się od dawnego wcielenia i po prostu żyć tak, jak ci los każe. Masz pojęcie, jaki skarb znajduje się w twoim w sercu? – Postukał mnie palcem drugiej dłoni, a ja nie miałem ochoty się wyrywać. – Ty możesz kochać, bo już kochałeś. Boisz się kochać, bo straciłeś. Ale możesz. I kochasz, tylko uciekasz. Ja mogę tylko ci tego zazdrościć.

– Nic nie rozumiem, Petter – wyznałem szczerze.

– W porządku. Ja też. Bo z jakiegoś powodu Remi nazywa mnie przyjacielem. – Spojrzał zamyślony w bok. – Jak może, nic o mnie nie wiedząc? Przecież go denerwuję. Ludzie w takich chwilach zawsze mnie ignorują. Taka Loli na przykład. Ale to sprawia, że chcę zrozumieć, potrzebuję Remiego. – Poruszył gałkami, aby na powrót patrzeć na mnie. – Chcę jego szczęścia. Ty nim będziesz.

– To nie tobie o tym decydować, Pett. Remi... przeze mnie...

Poklepał mnie intensywnie po policzku i puścił. Popatrzyłem na niego oniemiały.

– To wina Gustava. Zapłaci za to, że rusza to, co nie jest jego.

– Wartościowe słowa z ust kleptomana.

Uśmiechnął się drwiąco, co w wykonaniu Pettera naprawdę bawiło w obecnej sytuacji. Musiałem parsknąć.

– Ja kolekcjonuję to, co ludziom zbędne. Nie myl mnie ze zmuszaniem drugiego człowieka siłą do uległości.

– Pewnie, wcale nie tak, że groziłeś mi wiedzą o moim życiu.

– Przecież twoja mama powiedziała, żebym uważał na ciebie i był dobrym chłopakiem. Często uciekasz i muszę cię gonić. Nie rozumiem, skąd przeświadczenie, że groziłem?

– Słucham?! Jak to moja matka?!

– Kto mi powiedział o twojej reinkarnacji i widzeniu śmierci? – Przechylił głowę zaskoczony. – Twoja mama zaskakująco wiele mówi, gdy powie się jej, że jest się twoim chłopakiem, a ja jestem dobrym słuchaczem.

Poczułem świeży napływ złości, ale tym razem taki, który mogłem kontrolować. A więc za wszystkim od początku stała moja druga matka! Niesłychane! Podejrzewałem Pettera o dar kradzenia komuś wspomnień czy innego gówna, tymczasem Petter po prostu, jak gdyby nigdy nic, zadzwonił sobie do Natalie i wyciągnął od niej wszystko! Ba, nie uwierzyłbym w to, gdybym jej nie znał. Ona skora była sporo oddać za temat gejów do jej książek.

Zacząłem się nerwowo śmiać z absurdu sytuacji. Walczyłem z wiatrakiem od samego początku. Petter nie miał tego typu nadludzkich zdolności. Przebiegłości czy kleptomaństwa mu odmówić nie można było, ale pomyliłem się w kwestii daru. Nie zmieniało to jednak faktu, iż dar posiadał, skoro wrzucał mnie, siebie i Remiego do wora ponadprzeciętnych. Pytanie go w tej chwili mogło przynieść coś owocnego, ale Petter nie był teraz najważniejszy.

Z zaciętością spojrzałem w jego oczy, co chyba mu się spodobało, bo uniósł niemrawo kąciki ust.

– Byłeś u Remiego?

– Tak. – Usiadł po turecku, zaczynając kreślić ślaczki palcem na pościeli. – Byli też gliniarze. Remi bez problemu zgłosił napaść, podał nazwiska i rzeczy, jakie mu skradziono. Poprosił też o nieinformowanie o tej sytuacji nikogo z rodziny. Z racji, że jest pełnoletni, gliniarze nie mieli przeciwwskazań. To ci nowość – mruknął ciszej.

– Więc Gustav będzie ścigany po raz drugi – podkreśliłem z ulgą. – Mam nadzieję, że tym razem się nie wywinie tak szybko.

– Mhm.

– A co z samym Remim? Co mówił?

– Podziękował za dostarczenie telefonu. Och, no i prosił, aby nikomu nie mówić o jego stanie, a jeśli Urlik się dowie i zacznie drążyć, nie robić krzywdy, tylko delikatnie uciszyć. Czy mogę... – Spojrzał na mnie.

– Nie, nie możesz – wszedłem mu w słowo, zrobił skwaszoną minę. – Urlik jest jego przyjacielem i może ci się to nie podobać, ale pracują razem i rób, jak ci każe. Skoro chce go nie martwić, powiemy mu tyle, ile będziemy mogli.

– Okej – zgodził się, chociaż wiedziałem, że chętnie uciszyłby Urlika w inny sposób. – Pytał o ciebie.

– I co?

Poczułem suchość w gardle na samą myśl, że znów mogłem sprawić mu zawód.

Mogłem, mogłem, mogłem.

– Pytał, jak się czujesz. Odparłem, że koszmarnie czułeś się wczoraj, więc wdałeś się w bójkę z Hectorem, a potem podaliśmy ci leki, więc teraz zapewne czujesz się błogo, śpiąc.

– Petter, na miłość boską – jęknąłem, ukrywając twarz w dłoniach. – Nie powinieneś był mu tego mówić.

– Dlaczego nie? Niech wie, że ciebie to ruszyło. Gdyby nie ruszyło, wiedziałbym i on też, że masz go gdzieś.

– Co? – Uniosłem wzrok. Poklepał mnie po udzie, niebezpiecznie blisko krocza, więc się spiąłem ku jego uciesze.

– Och, Olai, Olai. Może nie utożsamiam się z nikim, ale ludzie nauczyli mnie jednej rzeczy. Jeśli ci nie zależy, to nie cierpisz. Twój płacz i krzyk to udowadnia, nie? Taki zraniony i zły. Chyba że jednak postanowiłeś, że z nim zerwiesz.

– Nie – zaprzeczyłem zbyt gwałtownie, co ucieszyło Pettera. – To znaczy...

– Oj, ja wiem, co to znaczy. Że wreszcie przejrzałeś na oczy. Powiem Hectorowi, żeby następnym razem też ci przypierdolił, skoro to tak działa.

– To nie jest zabawne – powiedziałem ze złością, gdy ten wstawał.

– Ach tak? A dla mnie jest. Ciekaw jestem, kiedy powiesz mu prawdę.

– Kiedy sam to zrobisz.

– Czyli nigdy.

– Nigdy.

Mierzyliśmy się zaciekle spojrzeniami, aż Pett pokręcił głową i odwrócił się na pięcie. Tak po prostu zostawił mnie samego. Spojrzałem na szafkę obok łóżka, gdzie leżał tylko jeden telefon: mój. Nie wątpiłem, aby Hector czy Pett przeszukali moją kieszeń i wyjęli oba modele, aby jeden oddać właścicielowi. Którego nie mogłem odwiedzić i osobiście to zrobić. Poczucie winy we mnie wzrosło.

Jeśli ci nie zależy, to nie cierpisz – rozbrzmiewały słowa Pettera w mojej głowie.

W tym sęk, że zależy za bardzo.



~awenaqueen~


Komentarze

Popularne posty