Find it Cz.4


Fala

|na wyspie|

Pierwsze dwa dni wakacji minęły mi naprawdę dobrze. Przełamałem swoje lęki językowe i bardziej eksperymentowałem z budową zdań. Nikt się nie krzywił, więc albo robiłem to dobrze, albo nie chcieli zwracać uwagi synowi Margaret. Kimkolwiek ona była dla tych ludzi, stanowiła autorytet. Czy coś. Moje nagrania z przechadzki po dziczy okazały się jakościowe i obrabianie klipów w programie nie zajmowało masy czasu. Chociaż nie ukrywam, większość czasu – gdy to kobiet nie było – wolałem przesiadywać w czterech ścianach własnego pokoju. Mama musiała przekazać Alexis moją niechęć do rodzinnej atmosfery, bo za każdym razem, gdy na nią natrafiałem, gromiła mnie wzrokiem, aby zaraz starać się zaciągnąć do stołu lub na spacer. Była nachalna do porzygu i wiedziałem, że robi to celowo.

– Hej, dzieciaku. – Alexis bez pukania weszła do mojego pokoju. Trzymała rękę na klamce, a jej wzrok powędrował do mojego laptopa, przy którym siedziałem i montowałem, siedząc przy biurku. – Idziesz z nami do kościoła? Jak ci się nudzi, to możesz pomóc.

– Kościoła? Pomóc?

– Chyba malować ściany jeszcze potrafisz co? – drwiła, unosząc kącik ust. Syknąłem cicho. – Poza tym poznasz mieszkańców, a oni ciebie. Nie mogli się doczekać przyjazdu syna Margaret.

– Kim jest Margaret? – spytałem jawnie zirytowany. – Każdy patrzy na mnie przychylniej przez nią. – Zawahałem się przy doborze słów i zapewne zdanie było koślawe w oczach kobiety.

– Świętą. – Wibracja w tonie Alexis się nie zmieniła, nadal ze mnie kpiła. – No dalej, idziemy.

Ponagliła mnie machnięciem ręki, żebym wstał, ale ja tylko powróciłem do gapienia się w ekran. Dotarło jednak do mnie, że przy kościele pomagał Dan, więc to była dobra okazja do zagajenia rozmowy. Nie miałem oporów przed poznawaniem i zaczepianiem nowych osób, bardziej martwiły mnie wyznania miłosne niektórych z nich.

– Wiesz co? Pójdę.

Zamknąłem pokrywę i mógłbym przysiąc, że Alexis zszokowała się na moje słowa, ale szybko to ukryła szerokim uśmiechem. Puściła mi oko i wyszła, żebym mógł się przygotować. Znów miałem na sobie białe spodnie, zieloną koszulkę i zabudowane buty, na które każdy patrzył ze współczuciem. Miałem to w dupie, krótko mówiąc. Zabrałem swoją czapkę z daszkiem i okulary, a do tego telefon, bo może w kościele panowała świecka aura i był zasięg. Na przykład na wieży. Czy mógłbym wejść na nią?

Mama ucieszyła się na wieść, że idę z nimi, ale moja niechętna mina szybko sprowadziła ją na ziemie. Nie idzie tam z nami, a po prostu korzysta z okazji zwiedzania. To mówiły jej oczy, gdy patrzyła na Alexis z udawanym uśmiechem. One prowadziły na przodzie przez roślinność, a ja utrzymywałem zdrowy dystans dwóch metrów od nich. Dyskutowały radośnie na jakiś temat, który nie tylko z powodu odległości był dla mnie trudny do zrozumienia. Miałem rację, Alexis była pieprzoną katarynką i potrafiła nawijać z prędkością światła, a mama jakimś cudem ją rozumiała i jeszcze czasem dorównywała tempem. Dla mnie wszystko brzmiało jak rap-god. Czy mój język też tak brzmiał dla obcokrajowców?

Zaszliśmy pod budynek po długich minutach umilanych ich rozmową. Zacząłem je porównywać do cykad, które potrafiły napieprzać w uszy głośniej od basów w moich słuchawkach. Mimo to w głowie sobie planowałem, o czym będę rozmawiał z ludźmi. Nie byłem gburem dla wszystkich, tylko dla tych dwóch konkretnych lesbijek. Kto powiedział, że ze starszymi lub młodszymi nie mogłem pogadać?

– Margaret! – krzyknęła donośnie jakaś kobieta i zaraz podeszła do mojej mamy, zamykając jej dłonie w swoich.

Okej, moja mama miała dobry metr osiemdziesiąt, ale ta kobieta była tak niska, że musiała mieć z metr pięćdziesiąt, w porywach do sześćdziesięciu. Nawet jej strój przypominał mi typową babulkę, miałem ochotę ją przytulić z jakiegoś powodu. Może to zasługa jej barwy głosu? Był taki ciepły i troskliwy. Czułem, że mógłbym zdradzić jej największy sekret, a ta i tak by mnie przytuliła i powiedziała, że jestem dobrym człowiekiem. W sensie brudny sekret. Nie, żebym posiadał takowy. Nieważne zresztą.

– Przyprowadziłyśmy ci dziś gościa – odparła spokojnie i zaskakująco wolno Alexis. Stanąłem między nimi, a starsza kobieta od razu rozpromieniła się na mój widok. Była taka pomarszczona od starości, a dalej tak piękna.

– Kyle, tyle na ciebie czekaliśmy, chłopcze. – Zabrała dłonie z mamy i teraz to mnie uścisnęła w ten sam sposób. – Jak się miewasz? Podoba ci się u nas? Przyjęto cię ciepło?

Przeciwnikiem mrowienia była fala. Tak to nazywałem. Spokojna fala, która opłukiwała moje ciało i nerwy, tworząc otoczkę spokoju i bezpieczeństwa. Poczułem ją teraz. Była niesłychanie silna i szczelna, żadnych nieścisłości, szczera prawda i ciekawość. Przymknąłem aż z przyjemności oczy na chwile, aby uśmiechnąć się delikatnie i zrobić to, co chciałem od pierwszego wejrzenia na nią; przytuliłem.

Mama wydała z siebie dźwięk zaskoczenia, a kobieta, którą tuliłem, ani trochę nie była obrzydzona gestem, wręcz go odwzajemniła. Odsunąłem się po chwili.

– Dziękuję. Pięknie tu – odpowiedziałem, co tylko poprawiło jej humor.

– Dobrze, dobrze. Zawsze możesz do mnie wpaść na lemoniadę.

– Mario, nie daj się zwieść pozorom, to łobuz – żartowała Alexis. Moje ukojone nerwy trafił właśnie piorun. Łypnąłem na nią wilkiem, co zbyła głośnym śmiechem.

– Przyszedłeś pomóc? – zignorowała jej słowa i znów oblała ciepłą falą.

– Jeśli się przydam, czemu nie?

– Alino! – krzyknęła ochryple. Dziewczyna wybiegła przez otwarte drzwi od zakrystii najpewniej. Była umazana czymś białym (co brzmi fatalnie), ale i tak stanęła obok babulki. – Zostawiam Kyle'a pod waszą opieką.

– Naszą? – Uniosła brwi, ale nadal na mnie nie zerkała.

– Gdzie Dan? Gdzie ten chochlik się znowu schował? – mruczała niby oburzona pod nosem. Przeczuwałem, że o niego też się martwiła, ale chyba bardziej ją ta troska denerwowała, niż pomagała. – Powinien zajmować się gośćmi.

– Babciu, Dan przecież zbija ławki – przypomniała jej delikatnie. – Jest w kościele.

Maria zwróciła się do mnie, powracając do swojej czarującej aury.

– W takim razie porozmawiaj z Danem, on wszystkim nadzoruje i nawet mu to wychodzi. Tylko uważaj – ponownie chwyciła mnie za dłoń i uścisnęła mocno – Dan lubi zajmować się najcięższymi rzeczami, przez co często ignoruje oferty pomocy. Przyciśnij go tam.

– Straszysz go – zauważa Alina i dopiero na mnie spojrzała. – Chodź ze mną, bo chwila dłużej i babcia przedstawi ci makabryczną historię tej wyspy.

– Istnieje taka? – zdziwiłem się.

– Kto go straszy? – Maria zaśmiała się pogodnie. – Idź chłopcze, a potem mnie odwiedź. Koniecznie!

– Oczywiście.

Alina siłą wręcz szarpnęła mnie za nadgarstek i pociągnęła w stronę wejścia. O tyle dobrze, że uciekłem od Alexis i jej słowotoku. Cokolwiek miało zdarzyć się potem, miało być lepsze od jej towarzystwa.

Kaplica okazała się prawdziwym placem budowy. Stały wysokie rusztowania, śmierdziało farbą i klejem, a mimo to chłód idealnie mnie ratował ze skwaru panującego na zewnątrz. W kościele była tylko grupka ludzi; jacyś dwaj mężczyźni, trzy kobiety, a do tego Dan i Alina. Wydawali się z całego towarzystwa najmłodsi. Zakrystia jednak była kawałek dalej, te drzwi musiały być dodatkowym wyjściem.

– Przepraszam, że tak cię pociągnęłam – powiedziała, puszczając mnie szybko. – A teraz poważnie. – Odwróciła się i skrzyżowała ramiona na swoim brudnym podkoszulku. – Chcesz pomóc czy tylko miałeś ochotę zabłysnąć? Uwierz, nie musisz. Każdy wie, że jesteś synem Margaret i to wystarczy.

Uniosłem brwi. To było szokujące, gdy nagle zaatakowało mnie mrowienie. Jej głos był przesiąknięty tysiącem igiełek, które kuły moje ciało i zadawały minimalne ciosy. Mimo to w tak wielkiej ilości sprawiły, że cały się nastroszyłem. Już wiedziałem, że nie będzie miła i powinienem wyczuć to po jej pierwszym słowie, ale musiałem być zbyt upojony aurą Marii. Powinienem też się domyślić, że skoro istniała grupa, która podziwiała mnie za nic, to i istnieli tacy, którzy już za to nic mnie nienawidzą.

– Masz złe zdanie o mnie – powiedziałem spokojnie, starając się zapanować nad tymi igłami.

– Nie zdążyłam wyrobić sobie lepszego – odpowiedziała sucho. – Na każdą zmianę opinii trzeba zapracować, nie sądzisz?

– To zabawne – prychnąłem – bo to by oznaczało, że za darmo dostałem twoją niechęć. Gdzie ją rozdawano?

Byłem pewien, że usłyszałem zgrzytanie zębami. Jak miała mnie nienawidzić, to przynajmniej za coś.

– Posłuchaj sobie, chłoptasiu – zaczęła z niesłychaną agresją w głosie. Igły przemieniły się w oset, który parzył mnie przy każdym dotyku. Zaczęła mówić szybko i używała momentami słów, które dopiero po ponownym usłyszeniu mogłem dobrze przetłumaczyć. Cokolwiek mówiła, było jak grochem o ścianę.

– Alina.

Zadrżałem. Dan stał po naszej prawej i patrzył na dziewczynę z dozą obrzydzenia. Zapewne on rozumiał każde jej słowo, sam nie wiem, czy mu zazdrościłem, czy współczułem. Podszedł bliżej.

– Wracaj do pracy lub zrób sobie przerwę. Nie potrzebuję afer w kościele, raczej nikt nie potrzebuje. – Spojrzał do tyłu, gdzie wszyscy, jak jeden mąż, zaprzestali pracy i patrzyli na nas jak na bezbożników.

– Dan, on przyszedł udawać, że pracuje – zaczęła się bronić.

Znów zadrżałem, tym razem silniej, przez co oboje to zauważyli, ale nie mogłem tego ukryć. Tembr głosu Dana mnie pobudził i jednocześnie uspokoił z nerwów, ale ten oskarżycielski i łgarski ton Aliny obrzydził do szpiku kości.

– Jak ci zimno to wracaj do mamy – wysyczała, a Dan westchnął ciężko.

– Och, to? To tylko reakcja organizmu na twoje biedne próby wybielenia się w oczach innych. Mam alergię na mitomanów – powiedziałem to, dobierając ostrożnie słowa. Na pewno istniały lepsze, aby dobitnie dać jej coś do zrozumienia, ale wolałem nie ryzykować pośmiewiskiem.

– Ty!

– Alino, co ty wyprawiasz, na miłość boską? – Jakiś mężczyzna w średnim wieku położył jej rękę na ramieniu. – Wracaj do domu i wróć jutro, jeśli poczujesz się lepiej.

– Poczuję lepiej? Czemu wszyscy czcicie tego chłopaka? Nawet go nie znacie!

– Bluźnisz w kościele, Alino – upominał ją.

Był szorstki, tracił cierpliwość i do tego niepotrzebne było moje spaczenie, żeby wiedzieć. Zamknęła ciasno usta i odwróciła się na pięcie. Z jednej strony chciałem ją przeprosić, ale z drugiej... przecież jeszcze nic nie zrobiłem, żeby przepraszać. Teoretycznie. To ona zaczęła.

– Wybacz jej, ostatnio nic się jej nie udaje – wstawiał się za nią starszy. – Jestem Andy, tutejszy kapłan. Jesteś wierzący?

– Zależy w co. – Wzruszyłem ramieniem, a mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie. – Mogę pomóc, jeśli tego potrzebujecie. Ale jeśli wszyscy mają do mnie takie podejście, to nie wiem, czy chcę.

– Dan, zajmiesz się nim? – Spojrzał spokojnie na chłopaka, który dalej stał obok. – Jestem pewien, że jeśli ludzie zobaczą pracujących was razem, na pewno nabiorą większego szacunku do nowej osoby.

– Jasne.

Andy odszedł w swoją stronę, a ja zostałem w niezręcznej ciszy i wymianie spojrzeń z Danem. Już wcześniej mnie widział, ale teraz jakoś miał większą szansę do oceniania po drugim wejrzeniu. Czy coś.

– To... co mam robić?

– Na pewno chcesz? – dopytywał.

– Uwierz mi, że wolę siedzieć w kościele i układać... mozaikę niż być w domu.

Coś w moich słowach sprawiło, że zmrużył delikatnie powieki, ale zaraz się widocznie rozluźnił. Może chodziło o moje pauzy, a może o coś innego.

– W takim razie mozaiki ci nie dam, ale możesz złapać za pędzel i malować ławki, które dziś skończyłem.

Wskazał na dwie długie ławki z oparciami, które były wykonane z jasnego drewna. Zapewne chcieli dorównać kolorom kolumn; ciemnobrązowy. Pokiwałem głową i poszedłem za chłopakiem. Podał mi puszkę farby i czysty pędzel.

– Dziś pomalujesz to na raz, a jutro drugi. Jeśli będziesz miał pytania, pytaj. I nie krzycz, to mimo wszystko kościół, nawet jeśli teraz go nie przypomina.

Wskazał palcem na sufit, więc uniosłem głowę. Nie zwróciłem wcześniej na to uwagi, ale nad nim też pracowała dwójka mężczyzn. Straciłem okazję do zagadania, bo ten zaraz się odsunął i powrócił na drugi koniec świątyni, żeby zbijać ze sobą deski. No cóż, pracę miałem też na jutro, więc to nie była jedyna okazja do zaczęcia znajomości.

Pośpiech bywał zgubą, więc przekładałem staranność pociągnięć pędzli nad czas. Nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić zegarek, ale za to odłożyłem swój telefon i okulary na bezpieczną półkę przy ścianie. Podobno „nie kradli", więc mogłem sobie na to pozwolić. Czasem czułem się obserwowany, ale brakowało mi odwagi, żeby się odwrócić i sprawdzić, kto mnie pilnuje.

– Echo!

Podskoczyłem na głośny krzyk małego dziecka. Wychyliłem się między ławkami, gdzie to klękałem i malowałem jedną z nich, żeby sprawdzić źródło dźwięku. Mała pyzata dziewczynka stała na środku podwyższenia i śmiała się w najlepsze. Gruby warkocz tykał jej na plecach jak wahadło w zegarze. Była urocza.

– Chryste, Melia, nie wolno krzyczeć w kościele! – skarciła ją Tessa. Mimowolnie uśmiechnąłem się na jej widok. Chociaż jedna przyjazna osoba.

– Bluźnisz, Tesso – zaśmiał się Andy, wyłaniając się z zakrystii. – Witaj, Melio. Przyszłaś pomóc? – Pochylił się nad dziewczynką.

– Pomagam siostrzyczce! – powiedziała z dumą i powagą.

– Dobra z ciebie dziewczynka w takim razie. – Wyprostował się, żeby móc patrzyć na starszą siostrę. – Przyniosłaś jedzenie?

Dopiero spostrzegłem jej dużą siatkę na ramieniu.

– Tak. Dostałam zamówienie od Marii.

I tyle było ze spokojnej rozmowy, bo malutka Melia pobiegła środkiem kaplicy między – przyszłymi – dwoma rzędami ławek i już czułem w kościach, że wydarzy się coś złego. Rzuciłem pędzel do puszki. Do tej pory przeczucia mnie nie myliły i wolałem zapobiec niż słuchać płaczu w odbijającej się echem kaplicy. Wyszedłem z ławek, a mała w tym czasie zahaczyła o folię do malowania i poleciała do przodu. Ktoś krzyknął, rozniosło się echo, ludzie wciągali gwałtownie powietrze. W ostatniej chwili znalazłem się przy małej i jedną ręką objąłem ją w pasie, a drugą chwyciłem czoło, aby nie wyrżnęła prosto w kant ławki. Przyciągnąłem ją do siebie, zaczynała drżeć.

– Hej, hej. Nie możesz płakać, bo twoja siostra sama sobie nie poradzi w pracy – szeptałem przy jej uchu i zacząłem nami kołysać. Uniosła na mnie zaszklone oczy.

– Książę? – spytała.

– Mogę nim być, ale nie chcę księżniczki, która płacze. Musi być silna, żeby pomagać wszystkim.

Było tyle rzeczy, które bym powiedział w takiej chwili, ale nie mogłem, bo wszystkie one dobrze brzmiały po norwesku. Po angielsku nie byłem pewien, czy nie zabrzmię jak pedofil lub, czy w ogóle będę znał odpowiedniki. Pociągnęła mocno nosem, przetarła oczy i wygramoliła się z moich objęć. Spojrzała na mnie zawzięcie i ścisnęła dłonie w piąstki. Chyba mały procent moich pocieszeń zdał egzamin.

– Nie płaczę! Tessa, nie płaczę!

Uniosłem głowę, gdzie to nade mną już stała dziewczyna, kilka kroków za nią szybciej oddychający Andy, a przede mną zaskoczony Dan. On też ruszył na pomoc małej, ale był znacznie dalej od niej niż ja. Poza tym nie przeczuwał zła, moje kości tak.

– Widzę. Dzielna jesteś – powiedziała drżącym głosem jej siostra.

– Książę mnie uratował, nie muszę płakać już nigdy!

Zaczęła chichotać radośnie i podskoczyła do mnie, tuląc się do mojej szyi. Połaskotałem ją w boki, na co uciekła z jeszcze radośniejszym śmiechem.

– Masz rękę do dzieci – zauważył Andy. – Czyżbyś miał młodsze rodzeństwo?

– Nie. – Wstałem. – Pomagam często w sierocińcu.

Korciło mnie dodanie „jako pomocnik opiekuna", ale obawiałem się, że źle dobiorę słowa i ostatecznie z tego zrezygnowałem. Jak zwykle. Nie sądziłem, że rozmowa może tak męczyć.

– W tym tempie mój dług będzie u ciebie rósł – zażartowała Tessa, choć w jej głosie nadal było przejęcie.

– Grunt, że to moje czyny go zaciągają, a nie opinia.

Puściłem jej oczko, na co się trochę speszyła. Dan pojawił się przy mnie dosłownie znikąd.

– Dość romansów. Nasza przerwa na lunch się kurczy.

– Przyznaj, że jesteś zazdrosny – wtrąciła kobieta po trzydziestce, zdejmując rękawiczki. – Na wyspie pojawił się nowy gorący chłopak i nie jesteś już jedynym obiektem westchnień.

– Bo dałem kiedykolwiek wrażenie bycia zainteresowanym modelingiem.

Wyszczerzył się i to był tak piękny uśmiech, że od razu było wiadome, że ja nie mam do niego podjazdu. Do takiego faceta na pierwszym miejscu chyba mało ludzi miało. Jeśli chciałem się z nim zakumuplować, to naprawdę ktoś powinien życzyć mi szczęścia. Może ten, dla którego malowałem te ławki, aby wierni się modlili.

Tessa rozdała wszystkim dania spakowane w ekologiczne opakowania, nawet dla mnie się znalazło, więc ktoś szepnął jej słowo o moich planach na ten dzień. Siedzieliśmy wszyscy zbici w jedną grupkę i zajadaliśmy, czasem ktoś wymieniał się ciekawostkami lub swoimi pomysłami na dalszy rozwój remontu. Do końca było jeszcze daleko, ale naprawdę podobała mi się wizja zjednoczonej cywilizacji. Wszyscy sobie ufali, co zdążyłem wywnioskować.

Ściągnąłem czapkę, żeby zmierzwić swoje włosy. Musiały uklapnąć całkowicie, ale przynajmniej nie zapominałem potem tego nakrycia głowy zakładać.

– Naprawdę jesteś przystojny – wyrwało się siedzącej obok mnie Tessie.

Spojrzałem na nią, nie ja jedyny zresztą, a ta od razu oblała się rumieńcem i odwróciła głowę. Powinienem jej podziękować? W takich sytuacjach byłem kiepski, to Urlik lepiej sobie radził z flirtem.

– Mój książę! – oburzyła się Melia.

– Kiedyś ja nim byłem – przypomniał żartobliwie Dan, grzebiąc widelczykiem w sałatce.

– Też jesteś – zagruchała radośnie.

– Swoją drogą, twoja mama mówi, że mieszkasz z tatą w Oslo, to prawda? – zaciekawiła się jakaś kobieta.

– Tak.

– Mówisz po norwesku? – dołączyła do dyskusji zarumieniona Tessa, a dzięki niej cała uwaga grupy skupiła się na mnie. Cudownie.

– Tak – odparłem po norwesku, a następnie dodałem: – Umiem też całkiem dobrze niemiecki.

– Co? – Zamrugała zaskoczona. – Co powiedziałeś?

– Że mówi także po niemiecku – przetłumaczyła kobieta z wcześniej. Posłała mi uśmiech, aby zaraz również przejść na norweski: – Pewnie swobodniej ci mówić w ojczystym języku, co? Słychać w twoim głosie wahanie, gdy odpowiadasz pełniejszymi zdaniami na czyjeś pytania. Krępujesz się?

– Tak – odpowiedziałem, trochę się wstydząc. – Przyznam, że średnio uczyłem się języków w szkole i znam jedynie podstawy.

– Nie musisz się wstydzić – zapewniła z uśmiechem, odkładając pusty pojemnik. – Mój ojczysty język to hiszpański.

– Naprawdę? Nie wygląda pani na hiszpankę.

– Ponieważ wychowałam się i urodziłam w Hiszpanii. Moi rodzice to mieszanka Ukrainki z Amerykanem. Wszyscy mówią, że mam bardziej Amerykańskie rysy. – Wskazała palcem na swoją twarz.

– A mi, że jestem czystym Norwegiem. Trudno mi w to wierzyć, ale jak patrzę na jasne włosy mamy, jej tuszę i zamiłowanie do kultury, to chyba nie powinienem się kłócić.

– Też coś z niej masz.

– Halo, może wróćmy na angielski? – wtrącił się zirytowany mężczyzna.

Skrzywiłem się, bo zapomniałem, że wokół nas są też inni, ale najwidoczniej nie tylko ja popełniałem gafy, bo kobieta zaśmiała się nerwowo i zaczęła przepraszać.

– Ślicznie mówisz. To znaczy, ja tam nic nie zrozumiałam, ale masz tak ładny głos, że miło słuchać nawet tak dziwnego języka. Śpiewasz? – Tessa przysunęła się nieznacznie w moją stronę, a mnie obleciało mrowienie. Zaczyna się, pomyślałem.

– Kiedyś, dawno.

– A chciałbyś...

– Kyle, mógłbyś podejść ze mną po deski do pracowni?

Dan poderwał się na równe nogi i teraz patrzył na mnie z góry. Coś w jego tonie kazało mi pochwycić rzucone koło ratunkowe. Ratował mnie... czy to możliwie? Skorzystałem z oferty i odstawiłem swój w połowie zjedzony posiłek. Tessa chyba nie zrozumiała, że właśnie uciekam z ognia jej pytań. Zabawne. Jeszcze nie tak dawno temu sam jej proponowałem, że możemy gdzieś wyskoczyć.

Przeprosiliśmy wszystkich i wyszliśmy drugimi drzwiami kościoła. Naciągnąłem czapkę na głowę, telefon schowałem do kieszeni, a okulary nałożyłem na nos. Odetchnąłem z ulgą, że mrowienie zniknęło, zabierając ze sobą kontynuację tej ryzykownej rozmowy. Powinienem poradzić sobie z zagajeniem nowej z tym „ciachem numer jeden wyspy". A przynajmniej miałem taką nadzieję.



~awenaqueen~


Komentarze

Popularne posty