Wyzwolenie z kłamstwa Cz.1
Ta
historia zaczyna się tak samo, jak milion innych opowieści o nastolatkach.
W moim
domu, rano, w dniu, gdy idę do nowej szkoły po przeprowadzce.
Jeszcze tu
jesteś? Okej, podziwiam za wytrwałość. Jakbym ja taką miał, z pewnością
wykrzesałbym z siebie więcej sił do pozostania na Florydzie, a nie
przeprowadzania się z matką i rodzeństwem do zapomnianego przez resztę świata
miasteczka, którego nazwy nie potrafiłbym powtórzyć nawet z pistoletem przy
skroni. To miejsce, gdzie bogacze żyją, oddychając innym powietrzem. To
miejsce, gdzie fura ma znaczenie, a wizerunek świadczy o człowieku. Pewnie
dlatego mój ojczym – rzygam tym słowem – chodzi wiecznie w białej koszuli pod
krawatem. Cały czas. Nawet po domu. Nie potrafię pojąć, co moja matka w nim
widziała, a przecież jestem gejem i jakieś plusy powinienem w nim widzieć. Miał
paskudną gębę, idealnie wymodelowane włosy na grzebieniu i żelu, nudną
garderobę i jeszcze nudniejsze usposobienie. Przy nim ja w białych włosach,
czarnych, podartych ciuchach i w makijażu rodem emosa z lat dwutysięcznych
wydawałem się prawdziwym pomiotem szatana. Aż dziw brał, że pozwolił mi u
siebie mieszkać.
Pewnie ten
jeden drobny detal, gdyby wyszedł na jaw, przelałby czarę goryczy. Domyślacie
się już, prawda? Wiem, że tak. Zostali tylko najwytrwalsi zawodnicy w tej mojej
jakże porywającej historii życia.
Uwaga
werble.
Bycie
gejem.
Moja matka
uważała, że ta informacja nie mogła ujrzeć światła dziennego, a że mieszkaliśmy
na ulicy rekinów biznesu, to z pewnością wieść o tym, komu, gdzie i co
wkładałem, miała horrendalne znaczenie. Niezbyt długo zajęło mi zaakceptowanie
mojej inności. Głównie to zasługa taty i brata, którzy po dowiedzeniu się tej
świetnej nowiny, postanowili mnie wesprzeć. Tata zaczął się edukować w seksie
gejowskim (Boże-w-którego-nie-wierzę-dopomóż), po czym zasypywał mnie nakazami,
obostrzeniami i poradami.
Stosuj gumki, nawet jak ciąża ci
niegroźna.
Branie do ust to też potencjalne
zarażenie się chorobą.
Nawilżaj się przed i myj.
Szanuj się, synu drogi.
Piszę wam
o tym i wzdycham, naprawdę.
Kocham
mojego ojca, jest najcudowniejszym ojcem na całym świecie, ale jak zaczął robić
mi wykład o tych sprawach, zapragnąłem cofnąć się w czasie i jakoś tego
uniknąć. Teraz dałbym wszystko za ponowne cofnięcie czasu do tamtej chwili,
żebym mógł podziękować ojcu i błagać go, żeby wziął mnie do siebie.
Niesamowite, co? Doceniamy, gdy tracimy.
– Aslan,
Daniel, śniadanie! – krzyknęła matka z parteru.
Westchnąłem
do swojego odbicia w łazienkowym lustrze i przepłukałem usta po myciu zębów.
Zawsze tak robiłem, bo posmak pasty był zbyt obrzydliwy, aby potem jeszcze
mieszać go z tostami. Proszę mi nie zaglądać do buzi!
Wyszedłem
na korytarz z plecakiem, gasząc światło w małej łazience połączonej z moim
pokojem. Brat już na mnie czekał, chcąc bezczelnie zmierzyć mój niekompletny
mundurek szkolny, jakbym mógł go zmienić po jego krytycznej gadce. Ostatnie
więc posłał mi dumny uśmiech i skinął głową na schody. Jeszcze zanim zeszliśmy,
zarzucił mi ramię na barki, mówiąc:
– Będzie
dobrze. Jak coś jestem w drugiej części budynku. Obronię cię, mój ty tygrysku.
– To był
lew, cymbale głupi – odparłem, popychając go na ścianę, zanim ruszyłem schodami
w dół.
Daniel
tylko się zaśmiał. Tu nie było z czego się śmiać. Ludzie od małego dokuczali mi
z powodu imienia, twierdząc, że jestem jakimś lwem z książki dla dzieciaczków.
Nie lubiłem swojego imienia, nawet jeśli obiektywnie uznawałem je za ładne. Do
mnie nijak nie pasowało. Jakoś brat i młodsza siostra – Violet – lepszych
doczekali się imion niż ja, środkowe dziecko. W żadnej szkole nie miałem lekko
i wątpiłem, aby w tej zła passa miała się przerwać.
Ale
spokojnie, to nie tak, że nie miałem nigdy żadnych szczerych przyjaciół, bo na
Florydzie się ich dorobiłem. Ba, miałem nawet chłopaka, z którym z winy
odległości musieliśmy zerwać. Nie dziwcie się nam, kochaliśmy się, ale mieliśmy
tylko po siedemnaście lat. Za rok i tak on wybyłby jeszcze dalej na studia, zresztą
ja pewnie też. Chociaż jak mam być szczery, na tamtym etapie nie widziałem
siebie w żadnym konkretnym zawodzie. Trwałem tu i teraz, nie martwiąc się
jutrem. Może dlatego zerwanie przyszło nam łatwiej niż innym parom, które nie
odklejały od siebie rąk. Mimo to za nim tęskniłem. Podobnie jak za
przyjaciółmi, z którymi utrzymywałem bardzo rzadki kontakt przez Internet.
Wiecie, jak to jest, wakacje, wyjazdy, letnia praca. Różnica w strefach
czasowych nie pomagała.
W kuchni
zastaliśmy mamę nad talerzem z ciepłymi grzankami. Patrzyła na nas ostrym
spojrzeniem – wierząc wszystkim w rodzinie, odziedziczyłem je po niej – żeby
zaraz przesunąć po blacie dwa jednakowe pudełka.
– Wasze
drugie śniadania. Podziękujcie potem Edith.
Edith była
naszą gosposią. To znaczy nie tak do końca naszą, bo bardziej jednak Erica, ale
umownie naszej rodziny łącznie.
– Fajnie,
nie będę musiał wyskakiwać do stołówki uczniaków – zaśmiał się Daniel,
chwytając jeden z pojemników. Ja się jednak po swój nie ruszyłem.
Różnica
między mną a Danielem była zasadnicza. Ja kończyłem szkołę, on odbywał praktyki
jako serwisant. Mógł sobie paradować z przygotowanym wcześniej pysznym
jedzonkiem. Dla mnie wyskoczenie do stołówki mogło się wiązać z potencjalnym
poznaniem kolegów. Nie, żebym miał na to wybitnie ochotę, ale pierwszego dnia
wolałbym się nie izolować ze swoim żarciem po kątach, toteż odmówiłem
przyjęcia.
Mama
pozostawiła to bez komentarza, chowając pudełko do lodówki. Miałem z nią bardzo
napięte stosunki, ale czemu się dziwić, skoro ona w odróżnieniu od reszty
rodziny, mojego homoseksualizmu nigdy nie zaakceptowała? Zastanawiałem się, po
co mnie tu w ogóle ściągała?
Z bratem
wyszliśmy z domu do auta, które zostało nam z góry przypisane. Mówię nam, bo ja
i Daniel mieliśmy się nim dzielić z racji na pobyt w tym samym miejscu, jednak
Daniel nie miał prawka. Stracił je z powodu jazdy po alkoholu. Nie, że był na
bani, ale wykryto więcej, niż było dopuszczalne w wydychaniu i oto skutek. Już
rok bujał się bez prawka, więc gdy ja ledwo co zdałem egzaminy, ten wtarabanił
się jako pasażer. Nie narzekałem, choć miało to być upierdliwe ze względu na
różne godziny końca szkoły czy praktyk.
– Nie
przejmuj się, jesteś spoko, tylko więcej nawiązuj kontaktów międzyludzkich –
doradzał mi z uśmiechem, gdy zaparkowałem pod szkołą.
– Łatwo ci
mówić.
Wyłączyłem
silnik, opierając głowę o zagłówek. Patrzyłem na spory budynek przed sobą, nie
mając najmniejszej ochoty do niego wchodzić.
– Miej
trochę wiary, braciszku. Co może być gorsze niż Eric i jego obsesja do
krawatów?
Wzdrygnął
się, a ja na jego słowa zacząłem się śmiać. Daniel zawsze wiedział, jak
poprawić mi humor. Kochałem go. Był mi nie tylko bratem, ale też przyjacielem w
chwilach, gdy najbardziej go potrzebowałem.
– Dobra,
pocieszyłeś mnie – przyznałem, żeby go nie martwić.
Przetarłem oczy i odpiąłem pas. Wysiedliśmy razem, ale poszliśmy do różnych wejść. Życzyliśmy sobie jeszcze pojedyncze „powodzenia" i wreszcie zaczął się dzień sądu ostatecznego. Ileż bym dał, żeby jednak zawrócić albo nigdy tu nie przyjeżdżać...
─── ⋆⋅☆⋅⋆ ───
Rozpoczęcie
roku minęło mi tak szybko, że nawet nie zdążyłem zorientować się w mojej nowej
klasie. Nic dziwnego, każdy był ze sobą zaznajomiony od lat czy miesięcy i
tylko ja wzbudzałem jakiekolwiek zainteresowanie. Nie wiedziałem, czy miało to
coś wspólnego z moim kolorem włosów, czy jednak samym faktem, że jestem „nowy”.
Niemniej nauczyciele także mieli mnie głęboko w poważaniu, nie racząc nawet
przedstawić. Choć to bardzo szybko mogło zmienić się już kolejnego dnia, bo
każdy zaczynaliśmy z wychowawcą. Być może wolał zostawić to na normalny dzień,
a nie rozpoczęcie roku. Tak czy siak, wróciłem do domu po zaledwie trzech
godzinach. Daniel miał dać mi znać, kiedy po niego przyjechać, toteż raczyłem
się w domu czasem wolnym.
Bardzo
niefortunny dobór słów, wybaczcie.
Nie da się
cieszyć czasem wolnym w domu, gdy twój ojczym ciska w ciebie reprymendą, nawet
nie starając się robić jakiejś miny. Po prostu na ciebie patrząc. Tak patrzył,
gdy brałem kanapkę bez talerzyka czy w momencie, gdy usłyszał, że nie mam
zamiaru niańczyć nastoletniej siostry.
– Dobrze,
zróbmy inaczej – mama westchnęła teatralnie wręcz zmęczona, gdy usiadła na
kanapie w salonie obok mnie. – Weź Violettę i idź z nią do sąsiadów. Od jutra i
tak będzie u nich siedzieć, więc miło by było, gdybyś pomógł jej się
zaadaptować.
– Chyba
zaadoptować – zakpiłem, zarabiając ostrym spojrzeniem matki. – Mamo, ona jest
nastolatką. Mogłaby sama siedzieć w domu i, słowo daję, nie wszczęłaby pożaru.
– Dzieci
nie mogą przebywać w domu bez opieki osoby dorosłej – wtrącił jakże znający się
na dzieciach bezdzietny Eric. Wywróciłem oczami, przez co mama dyskretnie
szturchnęła mnie w udo, abym wziął się w garść.
– Och,
wybacz, że nie mam ochoty siedzieć w obcych.
– Niedługo
nie będą dla ciebie obcy. To są nasi dobrzy przyjaciele – odparł poirytowany,
podchodząc bliżej i poprawiając krawat. Dziś czarny. – Zawieraj przyjaźnie,
przydają się w przyszłości, młody człowieku.
Stary
człowiek się odezwał.
– Viola
musi być u Collinsów przez ponad siedem godzin dziennie – przypomniała mama,
próbując ukrócić naszą męską wymianę zdań. – Wiesz, że ja i Eric pracujemy, a
ty chodzisz do szkoły. Z racji, że Daniel musi dłużej siedzieć na praktykach,
to ty będziesz ją od sąsiadów odbierał.
–
Proponowałem opiekunkę – przypomniał naburmuszony Eric, najwidoczniej jemu też
się nie spodobało wcięcie się w rozmowę starego
z młodym pokoleniem.
– Nie będę
obcej babie powierzać mojej córki! – oburzyła się.
Omal nie
parsknąłem, słowo daję. Przed chwilą użyłem dokładnie tego samego argumentu w
stosunku do sąsiadów, których to mama też nie znała, ale najwidoczniej
poręczenie za nich u Erica świadczyło o jakimś chorym prestiżu, którego nie
potrafiłem pojąć rozumem. Pozostawmy to może bez komentarza.
Wiedziałem,
że nie ma sensu dyskutować, bo robienie sobie z tej dwójki wrogów już na start
nie było dobrym pomysłem. Może i Eric miał rację – o Boże, jedzenie mi się
cofało – z nawiązywaniem znajomości. W szkole nie poszło mi to najlepiej, więc
mogłem zacząć od starszych ludzi. O ile nie byli walnięci na punkcie kasy jak
Eric, ale skoro mieszkali na tej samej ulicy, była spora szansa, że jednak na
normalnych ludzi nie było co liczyć.
Udałem się
do pokoju siostry na piętrze, chcąc zabrać ją do sąsiadów, skoro nie miałem
innego wyjścia. Siedziała smutna z laptopem na sporym łóżku, w którym się wręcz
topiła. Była szczuplejsza ode mnie, choć wiedziałem, że wyrośnie na niezłą
laską, za którą będą się oglądali. Już mentalnie szykowałem się do roli goryla.
Pewnie
zadajecie sobie pytanie – ja bym zadał – dlaczego moja siostra w ogóle nie
idzie do szkoły? Z jakiegoś powodu mama uparła się u niej na nauczanie domowe,
za które Eric zamierza bulić z własnej kieszeni. Właśnie matka jedną idiotyczną
wręcz decyzją pozbawiła młodą wszelakich doświadczeń z życia szkolnego.
Pozbawiła ją przyjaciół – bo zostawiła poprzednich na Florydzie – pozbawiła
wyjść z domu. Mimo iż sam lekko w szkole nigdy nie miałem, to cieszyłem się, że
mogłem z dość patologicznego domu uciekać każdego dnia w miasto. Pozbawiono ją
szansy na wolność.
Chorowała,
jasne. Była słabsza odpornościowo od nas, jasne. Ale, cholera, izolacja w domu
niczego nie zmieniała, wszystko zaś pogarszała.
– Młoda,
idziemy do sąsiadów. Ponoć mają tam dzieciaka w twoim wieku – skłamałem.
– Serio? –
spytała z nadzieją.
Przeklinałem
siebie w myślach.
– No tak
matka mówiła...
Szybko
zeskoczyła z łóżka i wzięła swoją bluzę, jakby podczas przejścia przez ulicę
miała zmarznąć. Na jej miejscu faktycznie lepiej było być przezornym pod tym
względem i cieszyłem się, że pamięta o takich detalach jak wzięcie czegoś
cieplejszego na wszelki wypadek.
Przy
wychodzeniu z domu przelotnie zerknąłem na wbudowany w lodówkę zegarek.
Musiałem się upewnić, ile czasu mam do podjechania po Daniela. Cztery godziny.
Odetchnąłem głęboko i wraz z siostrą przebiegliśmy po jezdni, na której nie
było żadnego przejścia dla pieszych. Albo tutejsi sąsiedzi mieli w to wywalone,
albo prawo było z gumy. Trudno ocenić, nie mieszkałem tu długo.
Zapukałem
do domu naprzeciwko naszego, zostając zaraz przywitanym przez najpewniej
właścicielkę ubraną w jakże formalny strój. Garsonka, żakiet, sztywno upięte
włosy w koka, co to nawet kędziorek nigdzie nie stoi. Zaczynałem przepraszać
Erica w myślach, ta kobieta miała cholernie przerażające spojrzenie, nawet gdy
się uśmiechała. I to bynajmniej nie do mnie.
– To ty
jesteś Violetta? – spytała moją siostrę, by zaraz posłać mi spojrzenie pełne
dezaprobaty. Za co? Nie miałem pojęcia.
– Jestem
Aslan, brat Violi – wyjaśniłem. – Muszę z nią posiedzieć, by się nie
denerwowała.
Dopiero po
wypowiedzeniu tych słów, zrozumiałem, jak głupio to zabrzmiało. Prawie dorosły
facet przychodzi do sąsiadów z nieletnią siostrą i mówi im, że on to posiedzi u
nich na krzywy ryj cztery godziny, bo siostry musi pilnować. To w takim razie,
od czego byli oni w tym układzie? Moja matka umiała wmanipulować mnie w takie
gówna!
Pani
Collins okazała mi zbyteczną łaskę, wpuszczając do środka. Posłała mnie do
salonu, a moją siostrę zaprowadziła do pokoju swojej nastoletniej córki. Nie
mogłem wyjść z podziwu, jakie szczęście w kłamstwie miałem. Czy to moment, w
którym powinienem zagrać w grę losową i zgarnąć główną nagrodę? Pewnie nie,
pazerny traci podwójnie.
Gdy
kobieta do mnie wróciła, zrobiło się iście niekomfortowo. Wiecie, ojciec
wychował mnie na takiego, co kobiecie nie ubliży. Zwłaszcza takiej obcej, co to
jednym telefonem do prawnika zmiecie cię z planszy bez zbędnej fatygi.
Próbowałem więc grać miłego, ułożonego... mając jednocześnie na sobie znoszone
trampki, podarte spodnie, pomalowaną linię wodną czarną kredką i białe włosy na
głowie... Także tak...
– Musi być
ci ciężko przez tak nagłą zmianę środowiska – rzekła dojmująco sztucznie.
Chciałem
jej odpowiedzieć, gdy w salonie pojawiła się ta słynna gosposia niczym z filmu
i nalała mi kawy do filiżanki. Filiżanki!
Należy zaznaczyć, że wcale o nic takiego nie prosiłem, a ktoś uznał, że pijam
czarną i to w filiżance!
Potrzebowałem uciec z tego domu wariatów.
– Podać
coś jeszcze? – spytała z kulturą gosposia.
– Nie,
dziękuje, Anno. – odparła pani domu, na co pracownica się uśmiechnęła i wróciła
do kuchni. – Pewnie nie przywykłeś do takich udogodnień?
O, pewnie.
Zaznaczała status społeczny i przepaść, której nie dało się przejść ani
zasypać. I jak tu szanować stare prukwy?
– Wychodzę
z założenia, że jeśli zrobię coś sam, to zrobię to lepiej – zauważyłem, jak
przez twarz kobiety przemyka cień niezadowolenia. I to by było na tyle w
kwestii zawierania przyjaźni ze starszymi.
–
Wróciłem!
Do naszych
uszu doszedł donośny krzyk chłopaka, bo raczej nie mógł być mężem tej tutaj. Aż
z ciekawością przeniosłem spojrzenie na wejście do salonu, w którym po chwili
zjawił się mój rówieśnik z plecakiem na jednym ramieniu. Na mój widok stanął
jak wryty i spojrzał na mamę zaskoczony.
– Witaj w
domu, Shane. To Aslan Conent, wprowadził się naprzeciwko. Możesz dotrzymać mu
towarzystwa? Muszę odpowiedzieć na parę maili, które nie powinny czekać.
Kobieta
cwanie wywinęła się z obowiązku dotrzymywania mi towarzystwa i zgrabnie oddała
pałeczkę synowi, który przecież odmówić nie mógł. Opuściła pomieszczenie,
zostawiając nas samych. Mogła go przedstawić, bo przecież sam nie miałem odwagi
się odezwać. Zapadła przez to długa cisza. Shane westchnął przeciągle, gdy
zajmował miejsce matki, a plecak rzucił pod fotel.
– Więc
masz na imię Aslan... – zagaił rozmowę.
– Jeśli
masz uwagi do mojego imienia, schowaj je sobie w buty – westchnąłem z irytacją.
Przywykłem
do jakichś przezwisk i uwag co do mojego imienia, ale tym razem po prostu
musiałem pokazać, że wcale nie byłem słaby i nie dam się obrażać. Nawet jeśli
nie dogadałbym się z tym tutaj, to szkoła na pewno liczyła paręset uczniów.
Ktoś tam nadawał się na mojego kumpla. Taką żywiłem nadzieję.
– Wyluzuj,
nie chciałem się nabijać. Bardzo ładne imię i dość rzadkie.
– Rzadkie
– parsknąłem, opadając na oparcie sofy w dość niechlujny sposób. Postanowiłem
przestać siedzieć sztywno, skoro główna winowajczyni zniknęła z radaru. –
Nazwałbym je dziwnym.
– Dziwne
to są dzieciaki. Przywalą się do wszystkiego. Jesteś za bogaty, za biedny, za
wysoki, za chudy, za cichy, za głośny. Za jakiś.
– Wow,
brzmisz prawie tak, jakbyś czegoś takiego doświadczył.
– Jak
mówię, za jakiś – zaśmiał się do
mnie, ale w sposób bardzo koleżeński. Zaraz zmierzył mnie mniej skrępowanym
wzrokiem.– Podoba mi się twój styl. Jest odważny i w jakimś stopniu pasuje do
imienia.
– Chodzisz
do Riverusa? – spytałem, nie chcąc słuchać wymuszonych komplementów.
– Tak, a
co?
– Co dziś
takiego było, że w szkole panowały pustki, a samo rozpoczęcie było chyba tylko
dla samego faktu rozpoczęcia...
– Odbył
się ważny mecz drużyny koszykarskiej ze szkoły, więc skoro i tak połowa uczniów
poszłaby na mecz, to szkoła z reguły w takie dni się nie stara – wytłumaczył. –
Byłeś tam dziś?
– Ta.
Stresowałem się, że mnie przedstawią na środku klasy, ale obyło się bez tego.
– No to
fajny początek – zaśmiał się. – W ogóle to jestem Shane i wybacz, że dopiero
teraz to mówię. Zazwyczaj nie odwiedza nas nikt w moim wieku, a tym bardziej
nie gaworzy z moją matką.
– Czyżbyś
znajomych nie miał? – zażartowałem, choć dopiero po chwili ogarnąłem, że to
wcale zabawne nie było. Ktoś go za coś
przezywał. – Słabo wyszło, sorry.
– Nie, że
nie mam – tłumaczył. – Po prostu nie sprowadzam ich do domu. Taki klimat.
– Tsa, u
mnie zapowiada się podobnie.
Uznałem to
za blef, ale nie chciałem drążyć. Są tematy, których nie chce się poruszać
zwłaszcza z kimś nowym w twojej szkole. Byłem w stanie go zrozumieć, choć to
akurat fakt, że kolegów do domu Erica sprowadzać nie planowałem. Nawet tych od
seksu. Zwłaszcza tych.
– Hej,
pokażę ci jeden filmik z naszej szkoły. Zaraz wracam! – krzyknął, podrywając
się i idąc szybko w stronę wyjścia z salonu.
Pojawił
się po kilku minutach z laptopem w dłoniach i zasiadł z nim koło mnie. Zaczęło
się od jednego filmiku, a skończyło na dwudziestym którymś. Fajnie się z nim
gadało i musiałem przyznać, że nie był jakimś zadufanym kolesiem, choć jego
wygląd mógł mówić zupełnie co innego. Granatowe dżinsy zdawały się cholernie
markowe i drogie, podobnie jak szare trampki za kostkę. Nosił też czarną
koszulę, która uważałem, że wcale mu nie pasowała. Gdy zawiesiłem swój wzrok
trochę zbyt długo na jego ustach, dostrzegłem w dolnej wardze, w lewym kąciku
dziurkę po kolczyku. Chciałem o to spytać, ale przerwał nam rozanielony głos
mojej siostry.
– Chcę,
chcę tu przychodzić codziennie! – oznajmiła.
– Zdajesz
sobie sprawę, że twoja przyjaciółka chodzi do szkoły?
Spojrzała
na naszą dwójkę z uniesioną brwią, zapewne dorabiając sobie teorię spiskową do
tego, w jakiej pozycji nas zastała. Półleżącej na kanapie z laptopem między
nami i głupimi uśmieszkami, bo to ósmy film o kotach z rzędu, który nam
bestialsko przerwano.
– Nie
chodzi, bo ma rehabilitację.
– Serio? –
spytałem Shane’a.
– Tak,
moja siostra spadła z drabinek w szkole i ma problemy z kręgosłupem od paru
miesięcy – wyznał, krzywiąc się podczas wgapiania się w ekran. – Ma tylko
dziesięć lat, więc...
– Ale
bardzo się lubimy! – zaćwierkała Violetta. – Braciszku, możemy zostać jeszcze
godzinkę? Proszę!
Spojrzałem
na godzinę w laptopie, dziwiąc się nie na żarty. Owszem, moja siostra
wiedziała, że spędzimy tutaj tylko cztery godziny, ale nie mogłem uwierzyć, że
ten czas już minął! Cztery i pół godziny jak w mordę strzelił, a ja nie byłem
nawet w drodze po brata!
– Nie ma
mowy, miałem jechać po Daniela – mówiąc to, szybko poderwałem się do pionu.
– Ma nogi
– fuknęła obrażona.
– Nie
strzelaj fochów, Viol, bo cię trzepnę – ostrzegłem, uderzając ją w tył głowy.
– I tak to
zrobiłeś!
– Idziemy
– zadecydowałem, popychając ją w kierunku wyjścia. – Cześć, Shane!
– No hej –
odpowiedział rozbawiony.
Drzwi za
nami się zamknęły, a ja miałem pierwszy raz szczerą nadzieję na lepsze jutro.
Życie w nowej szkole nie zapowiadało się aż tak źle, jak myślałem.



Komentarze
Prześlij komentarz